Mikser ręczny czyli polecam Zelmer

Kuchnia nigdy nie była moim królestwem, wszelkie rodzinne talenty kulinarne odziedziczyła moja siostra. Nie oznacza to jednak, że w ogóle nie wchodzę do kuchni – oczywiście gotuję, piekę i takie tam – jednak nie szukam satysfakcji na tym polu.
Kilka tygodni temu przygotowywałam ciasto na naleśniki, mikserem i nagle poczułam silny swąd, wyraźnie wskazujący na palący się silnik. Nie czekałam, aż dojdzie do zwarcia czy pojawi się płomień, szybko go wyłączyłam. No niestety, nic nie jest wieczne. Podobno producenci celowo działają tak, aby po określonym czasie sprzęt się popsuł i trzeba kupić nowy? W moim przypadku na pewno tak nie było. Mikser marki Zelmer (z misą obrotową) przez 16 lat użytkowania nigdy się nie zepsuł i służył mi naprawdę dobrze. Po tylu latach miał prawo w końcu się zepsuć, ze starości.

Bez miksera trudno jednak funkcjonować, zaczęłam szukać nowego. Oczywiście korzystając z własnych doświadczeń (maszynkę do mięsa też mam Zelmera) swoje poszukiwania ograniczyłam właśnie do tej marki, tym bardziej, że porównując ceny do podobnego sprzętu “innych wiodących marek” – Zelmer zdecydowanie wygrywa. Wyszukałam sobie taki:

mikser Zelmer

Nie zdążyłam kupić – dostałam w prezencie od syna. Cena w sklepie stacjonarnym – 149zł.
W sklepach internetowych można kupić taniej, w dodatku są liczne promocje.

Sam mikser bardzo mi się podoba. Ciekawy design, prosty w obsłudze, możliwość dokupienia i zainstalowania dodatkowych elementów. Świetnym rozwiązaniem jest nakładka odgarniająca na misę. W porównaniu z moim poprzednim mikserem – nie muszę już ręcznie zgarniać masy ze ścianek – to co osadza się na brzegach, jest zgarniane automatycznie.

Polecam zdecydowanie. I na wszelki wypadek zaznaczam – ten wpis nie jest w żaden sposób sponsorowany przez nikogo. To naprawdę moja szczera opinia.

 

promocja Sensus


AdTaily – epilog

W poprzedniej notce opisywałam swoje plany związane z rozstaniem się z AdTaily:

Dlaczego rezygnuję z współpracy z AdTaily

Cóż, AdTaily w końcu odezwało się do mnie – zdecydowanie zadziałało wklejenie linka do tamtej notki na FanPage’u. Podjęto próby wytłumaczenia, ze przecież zmieniły się tylko terminy wypłacania uzbieranych środków. Cóż, być może przeoczyłam jakieś wcześniejsze zmiany regulaminu, ale moim zdaniem zmian jest więcej. I tak naprawdę – nie uzyskałam odpowiedzi na moje pytania, ale to już szczegół. Decyzję o rozwiązaniu umowy podjęłam i nie zamierzałam się z niej wycofywać, jakaś czara goryczy się przelała. To, co na początku było fajne, teraz zdecydowanie nie jest adresowane do blogerów. Widać świat reklamy też się zmienia konkurencja jest duża i AdTaily też walczy o zyski.
Trzeba na plus przyznać, że niejako w ramach rekompensaty za brak odpowiedzi na moje maile – przy rozwiązywaniu umowy nie potrącono mi kwoty 10zł za wypłatę środków poniżej 100zł (na koncie miałam 95zł z groszami). Tydzień temu przelano mi całość na konto PayPal.

Serwisy usunięte (nie bez problemów technicznych), moje konto w AdTaily ogranicza się teraz do konta Reklamodawcy. Będę z niego korzystać, promując zaprzyjaźnione blogi. I tyle.

Dlaczego rezygnuję z współpracy z AdTaily

Z serwisem reklamowym AdTaily współpracowałam przez ostatnich kilka lat. Z różnymi rezultatami, kiedyś było zdecydowanie lepiej – na moich blogach dość często pojawiały się reklamy i od czasu do czasu wpływały mi na konto pieniądze,
Niestety, z biegiem czasu było coraz gorzej. Przede wszystkim – AdTaily zaczęło odwracać się po cichu, ale za to bardzo skutecznie od małych wydawców czyli m.in. blogerów. Pisałam o tym już kiedyś:

Adtaily i mały wydawca

Wówczas się udało, przez dłuższy czas było lepiej. Później pojawiły się dodatkowe reklamy CPC (czyli rozliczane za kliknięcie). Widget się zapełnił i to nie tylko u mnie – te same reklamy widziałam na wielu blogach. Od pewnego czasu (chyba gdzieś od 2 miesięcy) jednak wszystkie zniknęły, nie pojawiały się nawet pojedyncze – też nie tylko u mnie. Wyjaśnienie jest banalnie proste – w ustawieniach serwisu, na samym dole trzeba zaznaczyć pole

CPC na AdTaily 

kliknij na obrazek, aby go powiększyć

No i drobnym druczkiem informacja, że kampanie CPC będą uruchomione po przekroczeniu 10 tys. odsłon miesięcznie…
Inna sprawa, że jeden z moich blogów kilkakrotnie przekracza taką liczbę odsłon, a reklam CPC nadal nie ma, ale to już szczegół. Wygląda po prostu na to, że mimo zintegrowania AdTaily z Bloxem – nie o blogerów tu chodzi.

Pewnie nadal nic bym z tym nie robiła, gdyby nie informacja o wprowadzeniu nowego regulaminu. Mail przyszedł 18 grudnia, a ponieważ nie wszystko było dla mnie jasne – zaczęłam szukać wyjaśnień i wcale nie było to takie łatwe. Blog AdTaily – ostatni wpis z kwietnia, na Goldenline – od dawna nic się nie dzieje. Działa Facebook – poradzono mi napisać maila na kontakt@adtaily.pl. Napisałam tego samego dnia, prosząc o odpowiedź na kilka pytań związanych z wprowadzonymi zmianami. Odpowiedzi nie dostałam, więc tydzień temu – wysłałam monit i mailem i na FB. Nadal nic, a decyzję o odmowie akceptacji nowego regulaminu trzeba było wysłać do dnia 31 grudnia. Owszem, zdaję sobie sprawę, że to okres świąteczno-noworoczny, ale przecież to nie ja wymyśliłam sobie takie terminy. Może, wiedząc że pracownicy będą świętować – trzeba było wysłać maile wcześniej? Lub wprowadzić nowy regulamin z inną datą? Tak, jak wyszło teraz – nie świadczy o dobrym zarządzaniu.
W każdym razie ja nie lubię być lekceważona i 31 grudnia ub.r. wysłałam informację, że nie akceptuję nowego regulaminu. Na koncie mam zgromadzone 95zł – ciekawe, czy uda mi się te pieniądze odzyskać?

 

Byłam i polecam

Tak jak zapowiadałam w poprzedniej notce, w ostatnim tygodniu spędziłam kilka dni we Wrocławiu. Wyjazd był służbowy, choć wolne wieczory spędzałam z niewidzianą od lat przyjaciółką, więc generalnie było świetnie.
Zatrzymałam się w hotelu Ibis Budget Stadion – polecam.

Hotel Ibis Budget Stadion Wrocław

Wprawdzie jest dość oddalony od centrum Wrocławia, ale nawet bez samochodu bez problemu można dojechać komunikacją miejską. Tramwaje linii 3, 10, 33 – kursują co kilka minut, dojazd trwa 24 minuty. Za to ceny są zdecydowanie niższe niż w hotelach blisko centrum – za nocleg płaciłam 89zł.

Pokój wygląda tak:

Hotel Ibis Budget Stadion Wrocław 

Zamawiałam pokój jednoosobowy, ale z tego co się zorientowałam – służy on także jako dwuosobowy. W niektórych przypadkach może być to problemem – podwójne, szerokie łoże małżeńskie, jedna wspólna kołdra – nie każdemu może to odpowiadać.
W pokoju jest oczywiście toaleta i prysznic. Na plus zapisuję także dobrze działającą sieć Wi-Fi,
czystość i porządek w pokoju oraz w całym hotelu. Miła i sympatyczna obsługa.

Śniadania w formie stołu szwedzkiego, choć wybór nie jest porażająco szeroki. Poza śniadaniem nie da się niestety zjeść innych posiłków – ani obiadu ani kolacji. Są tylko automaty z batonikami, kawą, czy też zimnymi napojami. No i z piwem.

Generalnie jestem zadowolona i jeśli ktoś szuka taniego, spełniającego pewne standardy hotelu we Wrocławiu – polecam.


Zaplanuj swój pobyt…

Kilka dni temu dowiedziałam się, że muszę na kilka dni pojechać do Wrocławia. Ostatnią sobotę spędziłam więc nie tylko na kupowaniu biletów na przejazd, ale także szukaniu hotelu.
Dojazd pociągiem z Gdańska do Wrocławia całkiem dobry, gorzej z powrotem. Miałam do wyboru: albo przejazd z Wrocławia do Warszawy, przesiadkę na metro i potem pociąg z Warszawy do Gdańska albo czekanie we Wrocławiu do północy (a wolna będę ok.17.00) i pociąg bezpośredni. Zrezygnowałam z obu opcji, kupiłam bilet na PolskiBus. Wprawdzie podróż trwa dłużej, ale za to bez przesiadek czy wyczekiwania na dworcu. W dodatku taniej. 

Szukanie hotelu zajęło mi więcej czasu. Owszem, niby są portale, na których można skorzystać z wyszukiwarek, ale pokazywały mi jakoś mało interesujących opcji. W końcu skorzystałam z mapa.szukacz.pl, zaznaczyłam opcję Hotele w przydatnych punktach i szukałam już bezpośrednio po hotelach w interesującej mnie okolicy. Zależało mi na rozsądnej cenie i chociażby minimalnym standardzie – łóżko w hostelu z łazienką na korytarzu jakoś mało mnie zachęca. Wprawdzie interesowało mnie centrum Wrocławia, ale przy dobrym połączeniu komunikacją miejską nie był to warunek konieczny. No i znalazłam – Hotel Budget Ibis Stadion przy ul.Lotniczej. Załapałam się na cenę 89zł za nocleg (114zł z śniadaniem). Porównując z ofertami innych hoteli – całkiem tanio. Na tym etapie dostrzegłam tylko jeden minus – można zapłacić za pobyt po przyjeździe, ale oznacza to konieczność stawienia się w hotelu do godz.18.00, później rezerwacja przepada. Alternatywą jest wcześniejszy przelew lub zabezpieczenie środków na karcie kredytowej.
Hotel należy do sieci Accorhotels.com  – zarejestrowałam się tam przy okazji, wpisałam swoje preferencje przy ewentualnych następnych pobytach w hotelach tej sieci, wpisałam dane do faktury, którą będę potrzebować. A wczoraj dostałam maila z tematem Zaplanuj swój pobyt we Wrocławiu. W treści maila – dane rezerwacji, link do imiennej tymczasowej karty lojalnościowej (z możliwością wydrukowania, podobno później otrzymam plastikową), linki do ciekawych miejsc we Wrocławiu, a także prognozę pogody na te dni, kiedy tam będę. Spodobało mi się to – czuję się dopieszczona. Mam nadzieję, że sam hotel też okaże się przyjazny –  czym na pewno napiszę.

Polski Bus – coś tu nie zagrało….

Polski Bus

Wiem, że Polski Bus funkcjonuje na naszym rynku już od kilku lat, ale jakoś wcześniej nie miałam okazji, żeby korzystać z jego usług. Pierwszy raz wybrałam taką formę na początku lipca, jadąc na trasie Gdańsk – Poznań i byłam bardzo zadowolona, żadnych zastrzeżeń. Gdy więc w ubiegłym tygodniu miałam zaplanowany znowu wyjazd, bez wahania wykupiłam bilet właśnie na przejazd PolskimBusem. Tym razem na trasie Toruń – Gdańsk. I strasznie się zawiodłam…
Planowany odjazd autobusu z Torunia – godz.18.00. Na dwie minuty przed odjazdem – SMS informujący o 30-minutowym opóźnieniu. Cóż, zdarza się – piątkowe popołudnie, wakacje, piękna pogoda  powodująca, że z pewnością wiele osób wsiadło do samochodów i wyruszyło na łono natury. Sam autobus miał długą trasę – z Rzeszowa (linia P12), więc szans na korki po drodze z pewnością było sporo – to wszystko jest dla mnie zrozumiałe i nie mam pretensji. Jednak gdy minęła godz.18.30, to z każdą minutą wyraźnie narastała nerwowość wśród czekających pasażerów. Tym bardziej, że żadne informacje już nie docierały i nie było wiadomo czy i kiedy ostatecznie przyjedzie. W międzyczasie na przystanek podjechał jadący do Warszawy autobus linii P2 – zwróciliśmy się o pomoc do kierowcy. I spotkało nas niemiłe zaskoczenie. Kierowca nic nie wie (to akurat jest dla mnie zrozumiałe), ale gdy prosiliśmy go skontaktowanie się z dyspozytorem lub chociażby o podanie numeru telefonu na jakąś infolinię, gdzie można uzyskać informację – odesłał nas na drzewo, a dokładnie: na stronę internetową Polskiego Busa. Biorąc pod uwagę, że mówił to do stojących na przystanku ludzi – rada wydawała się mimo wszystko mało praktyczna. Dlaczego nie mógł/nie chciał podać numeru telefonu, gdzie moglibyśmy uzyskać konkretne informacje? Taki numer do dyspozytora istnieje, choć nawet na stronie internetowej nie jest łatwo go znaleźć. To numer: 797605606 – warto go zapisać przed podróżą.

Mój autobus przyjechał w końcu ok. godz.19.15. Przy wyszukiwaniu bagażu – panował totalny bałagan i zamieszanie. Nasze bagaże zostały upchnięte w lukach (bez kodów oznaczających) i weszliśmy do autokaru. Autobus ruszył i wówczas na okrasę okazało się, że brakuje miejsc – na środku autokaru stała pani z kilkuletnim dzieckiem, a miejsc wolnych nie było. Interweniował drugi kierowca, kogoś tam przesadzał i wysłał na dół (autokar był  piętrowy) i miejsce w końcu się znalazło. Jednak biorąc pod uwagę, że w żadnym momencie nikt nie sprawdzał biletów, a do autokaru mógł wejść każdy – nie wyglądało to zbyt profesjonalnie,niestety.
Ten chaos i bałagan zrobił na mnie fatalne wrażenie. Chyba jednak coś jest nie tak ze standardami obsługi klienta. Czy ktoś ma podobne doświadczenia, czy to pojedynczy wypadek przy pracy?


Elektroniczna faktura obowiązkowa

Czy warto korzystać z elektronicznej wersji faktur? Moim zdaniem tak, chociażby ze względu na ochronę lasów. Z praktycznego punktu widzenia – też nie są mi potrzebne sterty papierów, których i tak nie wykorzystuję. Przelewy robię elektronicznie, nie potrzebuję ani faktury w wersji papierowej ani tym bardziej druku wpłaty. Wyjątkiem jest tu UPC – koszty internetu księguję w kosztach prowadzenia działalności gospodarczej. Ponieważ jednak UPC arbitralnie przyjmuje, że jak ktoś korzysta z internetu, to na pewno albo korzysta także z bankowości elektronicznej albo ma  w domu drukarkę i może sam sobie wydrukować potrzebne druki, nie mam wyjścia – drukuję, choć mam swoje, mało pochlebne zdanie na ten temat. UPC oszczędza na druku oraz na kosztach przesyłki pocztowej, ja tracę papier i tonery.

Wygląda na to, że podobną drogą idą także inni, ostatnio Energa. Ładnych kilka lat temu założyłam sobie konto w EBOK Energa. Wprawdzie nie poraża ani wyglądem ani funkcjonalnością, ale coś tam daje się wyczytać. Ostatnio nawet w miarę poprawnie dostaję komunikaty o terminie zapłaty czy zaksięgowaniu płatności. Oczywiście cały czas przychodziły też faktury papierowe, których rzeczywiście nie wykorzystywałam.
Mniej więcej miesiąc temu dostałam nagle maila z Energi z podziękowaniem za aktywację faktury elektronicznej. Zdziwiło mnie to, gdyż wcale tego nie zrobiłam. Zaczęłam już podejrzewać, że ktoś po cichu nabija sobie jakiś plan premiowy, ale w natłoku zajęć, wyjaśnienie sprawy odłożyłam na później. Nie zdążyłam nic wyjaśnić, gdyż otrzymałam list od Energi. Poinformowano mnie w nim, że od marca br. elektroniczną fakturę aktywowano wszystkim korzystającym z eBOK:

elektroniczna faktura Energa 

Fajnie, w sumie w tym przypadku i tak nie potrzebuje wydruku. Jednak to, co mi się nie podoba to fakt, że nikt mnie wcześniej nie zapytał. Wyraziłabym zgodę, papier do zapłaty za energię nie jest mi potrzebny, ale nie lubię, gdy ktoś za mnie podejmuje arbitralne decyzje. Energa tnie koszty, poprawiając swój wynik finansowy, dlaczego jednak robi to w tak mało elegancki sposób? Może warto byłoby wpierw zapytać, przy okazji sprawdzając, czy przypisany do konta eBOK adres e-mail jest czynny? A gdyby tak na zachętę dać marchewkę w postaci rabatu za choćby 1 kWh? Koszt znikomy, efekt pozytywny, cel osiągnięty. A tak to wizerunkowo nie wygląda zbyt ładnie.


Wielka awaria Orange

Dzisiejszy dzień zaczął mi się mało przyjemnie. Wyłączając budzik w telefonie, zobaczyłam, że jestem poza zasięgiem sieci. Wyłączyłam i włączyłam ponownie – nadal nic. Próba wykonania połączenia skutkowała wyświetleniem komunikatu, że mogę się połączyć jedynie z numerem alarmowym 112. Co się dzieje? Jeszcze wczoraj wieczorem normalnie rozmawiałam, przez noc telefon spokojnie leżał na stole, co mogło się stać? Sprawdziłam zasięg na innym znajdującym się w domu telefonie Orange – tam wskaźnik sieci pokazywał zasięg. Próba połączenia z moim numerem jednak okazała się nieskuteczna, choć teoretycznie powinna się odezwać choćby poczta głosowa. Spróbowałam jeszcze połączyć z telefonu Plusa – tu pojawił się komunikat informujący o problemie z siecią.
Weszłam na profil Orange na Facebooku i wszystko się wyjaśniło:

 awaria Orange

Gdybym zaczęła od tego uniknęłabym zdenerwowania. Jakoś jednak tak mam, że zaczynam zawsze od sprawdzania u siebie.

Sieć w Gdańsku wstała około 7.20. Teraz też działa i mam nadzieję, że tak zostanie. Choć rozumiem, że awarie się zdarzają, w telekomunikacji również. Pracowałam przez wiele lat w TP SA, kierując zespołem zajmującym się właśnie zarządzaniem i nadzorem nad siecią, więc wiem jak to wygląda. W tym kontekście patrząc – nie rozumiem fali hejtu jaka pojawiła się w komentarzach na FB. Oczywiście każdy ma prawo do własnych opinii, do zmiany operatora itp.itd., ale przecież wcale nie stanowi to gwarancji, że awaria o mniejszym lub większym zasięgu tam tez się nie zdarzy.
A może jesteśmy za bardzo uzależnieni od technologii? I to brak dostępu do sieci powoduje tak ogromną frustrację?


Buwi kontra Kiwi

Zima to taki okres, kiedy porządne czyszczenie i pastowanie butów ma znaczenie nie tylko ze względów estetycznych, ale także w celu ich właściwej konserwacji. Piasek, sól, woda – to wszystko fatalnie wpływa na nasz obuwie i musimy się przed nim zabezpieczać. Dobra pasta do butów ma więc kluczowe znaczenie.

pasta Buwi

Zawsze miałam bardzo dobre zdanie o paście Buwi. Dobra, porządna pasta, którą dobrze rozprowadzało się po butach. Miała też dobre właściwości ochronne, dobrze zabezpieczając obuwie przed przemakaniem. Nie wszędzie można było ją kupić, w odwiedzanych przeze mnie sklepach raczej bywa niż jest, ale gdy na nią trafiałam – kupowałam. Niestety, ostatnio bardzo się zawiodłam – kupiłam 2 różne pudełka: bezbarwną i czarną i praktycznie nie dało się jej użyć. Już po otwarciu pasta wyglądała jakby podsuszona. Przy próbie pastowania – w zasadzie dawało się tylko nieudolnie rozsmarowywać grudki pasty – co było nie tylko mało skuteczne, ale i dawało raczej kiepski efekt.

Kupiłam więc pastę konkurencyjną – Kiwi.

pasta Kiwi

Po otwarciu – pasta ładna, świeża. Doskonale rozprowadza się po powierzchni buta. Widać naprawdę efekt. Ta pasta jest taka, jak powinna być.

Nie wiem, co może być przyczyną, że trafiłam na tak felerną Buwi, ale podejrzewam, że przyczyną może być opakowanie. Porównując pudełka – widać, że to od Buwi jest jakieś kiepskie, pewnie też mało szczelne. Po kilkakrotnym otwarciu – lekko już zniekształcone, nie daje się porządnie zamknąć i pasta wysycha coraz bardziej. Wygląda więc na to, że opakowanie ma duże znaczenie. Co z tego, że w środku wyrób ma wysoką jakość, skoro sprzedawane w kiepskim pudełku – traci tą jakość i praktycznie nie nadaje się do użytku?


Problem z bankomatem

Wiadomo, że w dzisiejszych czasach coraz częściej płacimy za zakupy “plastikowym pieniądzem” czyli po prostu kartą płatniczą. Są jednak sytuacje, że bez gotówki nie da się obyć – kupując na przykład warzywa czy owoce na lokalnym ryneczku jakoś nie dostrzegam żadnych terminali płatniczych.
Na wczorajszy dzień (niedziela) zaplanowałam zakup choinki. Żywej, pachnącej, dużej. Około godziny dziewiątej rano udałam się więc do pobliskiego bankomatu po potrzebną na ten cel gotówkę. Wprawdzie konto mam w banku Millennium, ale najbliższy bankomat to BZ WBK, który jest bankiem zaprzyjaźnionym. Bankomat zlokalizowany jest w przedsionku oddziału BZ WBK, korzystałam z niego wielokrotnie. Wczoraj weszłam, włożyłam kartę i jak zwykle jako pierwszy pokazał się ekran wyboru języka. Wybrałam polski i nic. Znowu wybrałam i nadal nic. Próby przejścia na inne języki również okazały się bezskuteczne. Bankomat w ogóle nie reagował na wybierane przez mnie opcje, w tym także na próbę wycofania się. Trwało to ładnych kilka minut, w czasie których powoli zaczęłam się denerwować, gdyż nie bardzo wiedziałam, co dalej? Biorąc pod uwagę, że karta nadal tkwiła w środku – bałam się wyjść, gdyż nie wiadomo, czy i kiedy bankomat jej nie zwróci i kto mógłby z niej zrobić użytek. Po chwili coś się zmieniło: na ekranie pojawiło się pytanie czy chcę kontynuować. Do wyboru były 2 odpowiedzi: Tak lub Nie. Oczywiście nie chciałam kontynuować, ale co z tego? Bankomat nadal mnie ignorował, nie reagując na nic. Po kolejnych kilka minutach obraził się na mnie do końca i oddał mi kartę… 

Banalne? Pewnie tak, w końcu bankomat jak każde urządzenie ma prawo się zepsuć. Szkoda tylko, że nie ma żadnej kontroli i taki bankomat od razu nie zostaje przełączony w stan niedostępności, oszczędzając w ten sposób nerwy użytkowników. Straciłam w ten sposób około 10 minut czasu – niewiele w stosunku do wieczności, ale stojąc przed bankomatem i próbując odzyskać swoją kartę, całkiem sporo. Zdążyłam w tym czasie dokładnie rozejrzeć się po całym przedsionku banku, próbując znaleźć jakiś numer telefonu na infolinię banku, ale niestety – nic takiego nie znalazłam. I o to mam pretensje do BZ WBK – czy to tak trudno wywiesić kartkę, nalepkę, cokolwiek z kontaktem w przypadku, gdy coś się dzieje z bankomatem?


%d