Tłusty czwartek

pączki

Tłusty czwartek to taki dzień, że nie ma siły, bez pączków się nie obejdzie. To już tradycja i to od zawsze, choć szerze mówiąc – nie mam pojęcia, skąd się wzięła.
Jakie pączki są najlepsze? Oczywiście te domowe, ale jest to wielka sztuka, nie każdemu dostępna. Kuchnia nie jest moim królestwem, więc nawet nie próbuję.
Czemu te domowe są najlepsze? Bo na samych sobie nie oszczędzamy, nie używamy byle jakich surowców, aby było taniej. Proste. W produkcji przemysłowej liczą się koszty i ich minimalizacja, nie miejmy złudzeń. Konkurencja jest duża i wprawdzie popyt dziś również, ale jednak o jakości też nie można zapominać. 

Przeglądając gazetki reklamowe poszczególnych sieci, billbordy na osiedlu widać, że tłusty czwartek to także okazja do walki o klienta. Mam jednak wątpliwości, czy taki pączek po
49 gr to na pewno dobry zakup? Ja nie zaryzykowałam, moja pozbawiona woreczka żółciowego wątroba ma swoje wymagania. Pączki kupiłam w cukierni na osiedlu – świetne wyroby, duży wybór, generalnie niskie ceny. Cena jednego pączka – 2zł.
Zrobiłam tylko jeden błąd, poszłam bez śniadania. I w efekcie jak zaczęłam wybierać ile z różą, ile z wiśnią, ile z czymś tam – to kupiłam więcej niż planowałam. Na żadne zakupy nie można wybierać się głodnym – zawsze wyjdzie to drożej.

 


Nasze śmieci codzienne

Czytałam ostatnio artykuł o tym, co można znaleźć przy sortowaniu śmieci. Była tam mowa również o tym, jak wiele żywności trafia do śmietnika. Automatycznie wywołało to u mnie refleksję, co można by znaleźć w moich śmieciach?
Nie, nie mam zamiaru opisywać zawartości kubełka na moje śmieci, nie o to mi chodzi. Istotniejsza jest tu jednak refleksja nad tym, ile tracimy wrzucając różne towary do śmieci i jak się to ma do oszczędzania?
Mieszkam w bloku i korzystam ze zsypu. Przed blokiem stoją kontenery na szkło, makulaturę i plastik. Segreguję śmieci, gdyż widzę w tym sens i chce mieć swój własny wkład w ochronę środowiska. Wszystko to, co nie pasuje tam – trafia do wiaderka, a potem do zsypu.

Nie lubię marnować żywności staram się, aby wszystko było na bieżąco zużywane. Czasem jednak niestety się zdarza, że coś się “schowa” gdzież w lodówce i przeterminuje. Niestety. Generalnie jednak staram sie nie robić wielkich zapasów. W dzisiejszych czasach na szczęście nie ma takiej potrzeby, wszystko można kupować na bieżąco. Warto tu pamiętać o tym, że zakupów nie powinno się robić będąc głodnym. Z pustym żołądkiem zawsze kupuje się więcej i może sie okazać, że nie zdążymy tego zjeść zanim się zepsuje. Dobrym rozwiazaniem jest duża zamrażarka – tam część żywności da się przechować znacznie dłużej. Ja zawsze w zamrażalniku mam pieczywo – na bieżąco jest tylko tyle ile trzeba na najbliższy posiłek. No, ale chleba nie potrafię wyrzucić do śmieci – ma to dla mnie jakiś wymiar symboliczny: chleb trzeba szanować. Na szczęście w domu jest pies, który chętnie zjada resztki ze stołu.
Ostatnio odczuwam kryzysowe czasy, więc stałam się szczególnie wrażliwa na marnowstwo. Co nie znaczy, że też nie zdarza mi się wyrzucać do smieci czegoś, co nie powinno tam trafić. Mimo wszystko jednak nie stosuję metody – lepiej się pochorować niż ma się zmarnować.
Miałam kiedyś znajomą, która barwnie opowiadała jak oszczędza na żywności:

znalazłam w lodówce kawałek kiełbasy, była trochę zielona, więc z wierzchu to odkroiłam, obmyłam i przemieliłam w maszynce do mięsa. Dodałam potarty ser, majonez i coś tam jeszcze – wszyscy wcinali jak małpa kit.

Sama nigdy tego nie próbowałam i raczej nie zalecam takiej metody. Co nie oznacza, że nie warto się zastanawiać nad tym, co wrzucamy do smieci. I dlaczego tam trafia…

Papierosy marki "jaka to choroba?"

Na pierwszy ogień poszła Australia. Przez internet przewinęły się wzory nowych opakowań paczek papierosów, które mają odstraszać od sięgania po papierosy. Faktycznie, są odrażające, ale czy na pewno są w stanie powstrzymać rękę sięgającą po papierosa? Osobiście wątpię, a ponieważ jestem palaczką – nie są to tylko teoretyczne rozważania.
Jakoś mam wrażenie, że każdy palacz zdaje sobie sprawę z tego, że poprzez palenie zwiększa się niebezpieczeństwo zachorowania na niektóre choroby. Nie trzeba do tego nawet ostrzeżeń Ministra Zdrowia. Nie wydaje mi się więc, żeby kontrowersyjne obrazki na paczkach papierosów też na to wpłynęły. Za to skuteczna może być motywacja ekonomiczna. Już obecnie cena paczki papierosów jest tak wysoka, że stanowi poważne obciążenie dla budżetu. Na mnie działa – naprawdę radykalnie ograniczyłam palenie. Efekt dla budżetu państwa chyba też jest widoczny – jakoś coraz rzadziej wspomina się już o zielonej wyspie.
Swoją droga, gdy czasem rano kupuję w kiosku gazetę i papierosy, często widuję także klientów kupujących napoje w stylu wino marki wino czy jak to się teraz nazywa. Płacą zdecydowanie mniej niż ja. Może jednak taniej być pijakiem niż palaczem? Biorąc pod uwagę, ze jakąś wadę muszę mieć, chyba jednak zły nałóg sobie wybrałam.

Zmiękczacze, ulepszacze, suplementy

Wkładałam dziś pranie do pralki. Zaraz potem sięgnęłam po Persil w żelu. Oczywiście jeszcze dodatkowo Vanish, żeby pozbyć się uciążliwych plam. Calgon, żeby “przedłużyć życie pralki”. Na koniec jeszcze Lenor – rzeczy będą miękkie i ładnie będą pachnieć przez cały dzień.
Czy bez tego całego kompletu nie dałoby się zrobić prania?

Jeszcze gorzej jest w sklepie spożywczym. Jogurt – obowiązkowo z bakteriami L.Casei. Na szczęście piję kawę Jacobs, która zawiera przeciwutleniacze – zapobiega to powstaniu wolnych rodników.
Dołóżmy do tego wszelkie suplementy diety, bez których w ogóle nie można żyć. Codziennie uzupełniamy niedobory magnezu, witamin, luteiny itp.itd. Dezodorant – tylko z antyperspirantem. Do kosmetyczki nie da się już pójść tylko po maseczkę na twarz, teraz mamy mikrodermabrazję i mezoterapię.

Wszystko to brzmi bardzo poważnie i w wielu przypadkach – jeszcze bardziej niezrozumiale. Zastanawiam się ile osób naprawdę sięgając po te produkty – rozumie co się kryje pod tymi ładnie i bardzo naukowo brzmiącymi nazwami?
Czy gdyby w mediach pojawiła się krótka informacje: we wszystkich jogurtach produkowanych w Polsce wykryto bakterie L.Casei – nie wywołaby to paniki i załamania rynku jogurtów?
Mam wrażenie, że bardzo jesteśmy podatni na reklamę. Marketingowcy wytwarzają w nas potrzebę czegoś, czego nawet nie musimy rozumieć, ale mieć musimy.

Jak ludzie mogli kiedyś żyć pijąc sok bez błonnika, a do prania używając tylko proszku? Może rekompensatą był za to dobry, pachnący chleb? Bez utrwalaczy, ulepszaczy i tego wszystkiego, o czym lepiej chyba nie wiedzieć jedząc kromkę z mixem masłopodobnym. 

 

Obiad na mieście

Ostatnie 3 tygodnie, jak co roku w sierpniu Gdańskiem rządzili kupcy –  Jarmark Dominikański. W tym roku jakoś bardziej mi się podobał – bardziej przemyślany układ stoisk, brak obecnych na każdym kroku wystawek majtek i innych akcesoriów bielizny spodniej. Wydaje mi się tylko, że mniej było koncertów i imprez towrzyszących, ale może po prostu przegapiłam? W każdym razie trochę po jarmarku pochodziłam.
Biegając po centrum Gdańska z rodzinką – kilka razy jedliśmy obiad “na mieście”. A ponieważ urlop w tym roku zawiesiłam sobie – pozwoliliśmy sobie na trochę luzu i zamiast zjadać pajdę chleba ze smalcem i ogórkiem kiszonym – bywaliśmy na normalnych obiadach w restauracjach. Za kazdym razem w innej, żeby wyrobić sobie zdanie, która jest najlepsza. 

Jadaliśmy różne dania. Wszystkie i wszędzie miały jednak jedną cechę wspólną:  olbrzymie porcje. Zastanawialiśmy się – z czego się to wynika? Ładne, duże talerze wypełnione po brzegi i to wcale nie surówkami. W każdym przypadku danie podstawowe zajmowało zdecydowanie najwięcej miejsca. Te porcje były na tyle olbrzymie, że nie radził sobie z nimi nawet mój syn, a głodny student podobno może wiele zjeść. Przeciętny człowiek nie jest w stanie zjeść takiego posiłku. W jednej z restauracji zobaczyłam minę kilkuletniej dziewczynki przed którą kelnerka postawiła pólmisek (ze względu na wielkość trudno było nazwać talerzem) pełen makaronu z sosem – była autentycznie przerażona.
Czy ma to sens? Nawet pomijając aspekty zdrowotne i problem otyłości, to przecież w ten sposób marnują się olbrzymie ilości żywności. Z punktu widzenia restauratorów tez jest to bezsensowne. Klienci męcząc się z takimi wielkimi porcjami dużo dłużej okupują stoliki i to wcale nic nie zamawiając. Poza tym objedzony po dziurki w nosie gość raczej nie zamówi deseru do kawy.
Z czego więc to wynika?

Drobny druczek na sklepowej półce

Ile kosztuje kostka masła? W czasach gospodarki rynkowej nie może być jednej prostej odpowiedzi na takie pytanie. Cena zależy od od wielu czynników i w każdym sklepie może być inna.
Od pewnego czasu mam jednak wrażenie, że nawet samo określenie “kostka masła” też wcale nie jest jednoznaczne. Stając przed sklepową półką musimy bardzo uważać co kupujemy. Pomiajm już fakt, że jest tam mnóstwo wyrobów masłopodobnych, w opakowaniach łudząco podobnych do “normalnego” masła. Samo masło też może mieć różną zawartość tłuszczu. Wbrew pozorom kwestia ilości masła w maśle może mieć istotne znaczenie i również wpływac na cenę.

Zupelnie osobną kwestią jest waga. Kiedyś, w bardzo dawnych czasach kostka masła miała 250 g. Ładnych kilka lat temu skurczyła się do 200 g. Tendencja jest wyrażnie rozwojowa – na rynku zaczynają się pojawiać kostki masła o wadze 170 g.

masło 

Gdy przeglądałam dziś gazetkę jednego z hipermarketów – od razu zauważyłam bardzo atrakcyjną cenę masła. Zbyt podejrzanie atrakcyjną – może dlatego zaczęłam wczytywać się w szczegóły? Uczciwie trzeba jednak przyznać, że zarówno waga jak i cena kilograma, wprawdzie drobnym druczkiem, ale są podane.
Ciekawe, ile osób zwróciło jednak na to uwagę w samym sklepie? Warto też pamiętać o tym, że także w każdym hipermarkecie umieszczona na półce cena musi zawierać cenę jednostkową czyli właśnie najczęściej kg. Warto zwracać na to uwagę. Ja ostatnio prawie nabrałam się kupując pieprz. Dwa różne opakowania różnych firm, ceny niewiele się różniły. Sięgnęłam po ten, który optycznie wyglądał większy, ale sprawdziłam cenę jednostkową i do koszyka włożyłam drugi.
Drobny druczek na sklepowych półkach też warto czytać.

Warzywa na cenzurowanym

Medialne doniesienia z Niemiec, ale i innych krajów Europy brzmią niepokojąco: na rynku pojawiły się trujące warzywa. Zmarło już 10 osób, ponad 1000 jest chorych. Najbardziej podejrzane są ogórki z Hiszpani, ale wcale nie mamy pewności, czy tylko one. Sądząc z lakonicznych wypowiedzi naszych ekspertów – nasz rynek wcale też nie musi być bezpieczny.
Tak naprawdę – to czasy, gdy wchodząc do osiedlowego warzywniaka z importu mogliśmy kupić co najwyżej banany czy cytrusy, minęły bezpowrotnie. Może jednak warto zacząć się zastanawiać nad pochodzeniem towarów, które stawiamy na nasze stoły? W końcu zdrowie jest wartością najwyższą.
Tym razem padło na warzywa i to takie, które zjadamy na surowo. W efekcie odżywiając się zdrowo – możemy nabawić się poważnego zatrucia.

Podejrzewam, że za chwilę na stoiskach warzywnych w sklepach pojawią się duże i widoczne kartki z informacją w stylu “produkt krajowy”. Czy to jednak na pewno daje nam gwarancję bezpieczeństwa, czy to tylko taka moda marketingowa? Co pewien czas jakiś produkt trafia na celownik i na półkach czy chłodniach pojawia się informacja w stylu “polska wołowina z Podlasia” czy “zdrowa wieprzowina z polskich hodowli”. Gdy pojawiły się u nas przypadki ptasiej grypy – można było dokładnie zapoznać się nawet ze świadectwami weterynaryjnymi. W czasach BSE – na opakowaniach żelatyny widoczne były duże napisy “wieprzowa”. Zniknęły, gdy zaczęły chorować świnie.

Może czasami może lepiej nie wiedzieć co jemy? Choć wcale przez to nie jesteśmy bezpieczni. Czy nie warto więc wyrobić w sobie po prostu nawyku zarówno sprawdzania pochodzenia i składu spożywanych przez nas produktów, jak i także dokładnego mycia warzyw i owoców?
Mimo wszystko jednak jakoś straciłam apetyt na ogórki. Po sałatę może wybiorę się do siostry? Podejrzliwie patrzę na pomidory w lodóce – podobno sa spod Grudziądza. Tylko co zrobić z truskawkami? Umycie ich w wodzie o temperaturze 60 stopni jakoś mało mi się kojarzy z świeżością truskawek. Niezależnie od tego, czy są polskie czy pochodzą z innego kraju.

Święta skromniejsze niż zwykle?

Mamy kryzys, wszystko drogie – czy Święta Wielkanocne będą w tym roku skromniejsze niż w latach poprzednich? U mnie osobiście tak, ale z przyczyn całkowicie zależnych ode mnie. Szczegółowo przemyślałam sobie – jakie potrawy zwykle przygotowywałam, ile z nich naprawdę dało się zjeść, a ile po świętach lądowało na śmietniku. Owszem, dużo rzeczy zamrażałam, ale przecież nie wszystko można. Zwyciężył u mnie element racjonalnego podejścia do wydatków – nie stać mnie po prostu na marnowanie jedzenia. Owszem, chciałoby się mieć duży wybór wszystkiego, ale przecież święta to nie zawody – kto zje najwięcej, a do tego w gruncie rzeczy sprowadza się polityka naszych świątecznych biesiad. Lepiej się pochorować niż ma się zmarnować?  

Mamy piękną wiosenną pogodę i moim zdaniem rodzinny spacer będzie o wiele lepszym sposobem spędzenia świątecznego popołudnia niż siedzenie za stołem i objadanie się przy oglądaniu telewizji. Na pewno zdecydowanie lepiej wpłynie na zdrowie, samopoczucie, jak i na więzi rodzinne.
Przemyślałam to wszystko i przygotowuję tylko świąteczne śniadanie – z żurkiem i białą kiełbasą oraz obiad w drugi dzień świąt. Będzie kaczka z kluchami gotowanymi na parze – to już taka świąteczna tradycja mojej rodziny. Jakieś słodkie ciasto też będzie oraz wyjęty z zamrażalnika makowiec (na Boże Narodzenie zrobiłam ich stanowczo za dużo). I już. Jak na fakt, że kuchnia to nie moje królestwo i tak spędzę w niej za dużo czasu.
Nie będziemy głodni, ale szansę na całkowitą ospałość spowodowaną przejedzeniem są mizerne. A zaoszczędzone pieniądze może pójdą na majówkę? Też trzeba będzie coś jeść.

Gość w próg, cukier do szafy

Gdy w ubiegłym tygodniu pisałam notkę o celowości zgromadzenia zapasów cukru czy mąki:
Czy warto robić zapasy?
myślałam, że to sprawa dalszej przyszłości, a nie najbliższych dni. Jak to jednak bywa – życie ma własne reguły. Obecna cena cukru to ok.5zł i podobno to jeszcze nie koniec. Co jest tego przyczyną?
Najprosciej zwalić winę na Unię Europejską, która wyznaczyła limity produkcji. Nie jest to jednak takie proste. W końcu limity obowiązują już ładnych kilka lat, a do tej pory problemu nie było. Unijny rynek cukru jest jednak dziwny. Kiedyś produkowano go za dużo jak na nasze potrzeby, nadwyżkę sprzedawano po zaniżonych cenach. Po co jednak dopłacać konsumentom spoza UE? Ograniczenie produkcji cukru wydawało się logicznym rozwiązaniem. Dlaczego jednak ustalono poziom produkcji poniżej potrzeb wewnętrznych – tego już nie rozumiem. Owszem, braki w zaopatrzeniu można było uzupełniać sprowadzeniem taniego cukru trzcinowego, ale jak się okazało – do czasu. Światowa podaż cukru z róznych przyczyn jest w tym roku zdecydowanie niższa i import wcale nie jest już taki prosty i łatwy. W efekcie – mamy za mało cukru i efekt błędnego koła. Skoro cukru brakuje – to można podnieść cenę, ludzie i tak kupią. Drożejący na pólkach sklepowych cukier powoduje, że kupujemy na zapas, bo później może być jeszcze droższy. Im większy popyt – tym, przy ograniczonych zasobach, wyższa cena.
Czy tak będzie aż do jesieni, kiedy pojawi się nowy cukier z tegorocznych zbiorów? A przede wszystkim – czy UE w ogóle myśli o skorygowaniu ograniczeń w produkcji cukru?

Póki co – mamy sytuację taką, że doraźna próba pożyczenia szklanki cukru od sąsiadki może być problemem. I tylko najważniejsi dla nas goście będą honorowani herbatą z cukrem. Dobrze, że ja piję głównie kawę – oczywiscie bez cukru. Choć prosty i czytelny podział ludzkości na tych, którzy słodzą kawę i na tych, którzy tego nie robią może ulec znacznemu zaburzeniu.

 

 

Czy warto robić zapasy?

 Nie do końca wiadomo, czy kryzys mamy już za sobą, ale wszystkie znaki na paragonach sklepowych wskazują, że wszystko drożeje. Teoretycznie nie jest to niespodzianką, gdyż mówiło się o tym od dawna, ale warto zidentyfikować prawdziwe przyczyny tego zjawiska. Najprościej jest zwalić wszystko na wyższy VAT, ale czy na pewno jest to jedyna przyczyna? Moim zdaniem – nie. Matematyka nie kłamie.  Symulację wzrostu cen spowodowanych nowymi stawkami VAT przeprowadzałam kilka miesięcy temu:
Zakupy codzienne czyli wyliczamy VAT
Na konto tej podwyżki dopisano wzrost cen mający swe źródło w zupełnie innym miejscu. Nie oznacza to, że doszło do spekulacji i nieuzasadnionego wzrostu cen. Niestety, gdy w górę idzie energia, ropa czy gaz – drożeje wszystko i to na poziomie wartości netto, VAT jest tu tylko pochodną. Dochodzi do tego sezonowy wzrost żywności, typowy na przednówku, gdy kończą się stare zapasy, a na nowe trzeba jeszcze poczekać i w rezultacie robiąc codzienne zakupy – wydajemy znacznie więcej.

Czy warto więc zrobić teraz większe zapasy? W mediach straszą nas perspektywą dużo droższego chleba, mąki, cukru. Czy warto wybrać się na zakupy i zamiast po kilogramie – kupić po całym worku mąki i cukru? Jeszcze całkiem niedawno udawało mi się trafić na cukier w cenie poniżej 3zł, teraz jest to już niemożliwe. Wyglada też na to, że nie jest to koniec. Mam w ogóel wrażenie, że na cukier jest obecnie wielki popyt – widać to chociażby po porozrywanych opakowaniach i ogólnym nieładzie na półkach z cukrem. Podobnie jest z mąką. Czy to pierwsze oznaki paniki? No, ale ile w końcu można zrobić zapasów bez ryzyka, że sie zepsują? Stara mąka, zbrylony cukier? Co z tym potem zrobić? Istotne jest też to, że trzeba gdzieś to przechowywać, a nasze mieszkania maja z reguły ograniczony metraż. No i w ten sposób – zamrażamy swoje pieniądze.

Nie dajmy się zwariować. Jedną z cech gospodarki rynkowej jest też to, że zwiększony popyt z reguły generuje wyższe ceny. Wprawdzie może potwierdzić to naszą teorię, ze warto było kupić na zapas, ale w ten sposób bronimy się przed zjawiskiem, które sami wywołujemy. I nakręcamy spirale inflacji, w efekcie której – nasze pieniądze są coraz mniej warte.

%d