Płacę, to się leczę

Abonamenty medyczne opłacane przez pracodawcę są obecnie często spotykaną formą dodatkowego wynagradzania w wielu firmach. W korporacji, w której pracowałam – też tak było. Każdy z pracowników korzystał z wykupionej opieki w sieci Luxmedu. Za dużo nie zdążyłam z tego skorzystać – jakoś nie umiem chorować i biegać do lekarza. Gdy jednak w maju wiedziałam, ze będę odchodzić z firmy stwierdziłam, że to ostatnia chwila, aby udać się do okulisty i wymienić okulary.
Podobno tak to już jest, że jak się zacznie chodzić do lekarza – to trudno jest skończyć. Oprócz recepty na okulary dostałam także skierowanie do kardiologa. Poszłam i dostałam skierowania na cały pakiet różnych badań. Niestety, maj się kończył i mój abonament wygasał. Przerażona wizją ustawiania się w kolejce do rejestracji w mojej przychodni rejonowej – zaczęłam sprawdzać możliwości przedłużenia tego abonamentu. I znalazłam. W ofercie standardowej Luxmedu jest taka możliwość – w ciągu 3 miesięcy od wygaśnięcia abonamentu “firmowego” można wykupić indywidualną kontynuację i to na warunkach bardzo preferencyjnych. Skorzystałam – w opcji maksymalnej zapłaciłam ok.1000 zł mniej niż kosztowałoby mnie to przy wejściu z ulicy. Trochę pomęczyłam mailami obsługę (pochwała za szybkie, miłe i wyczerpujace wyjaśnienia) i zdecydowałam się. W tej chwili jestem już po całej serii badań – wszystko w ramach abonamentu. Terminy wizyt i badań mogę umawiać telefonicznie lub online.

Zdaję sobie sprawę z tego, że takiej prywatnej przychodni jest łatwiej łatwiej niż placówkom publicznym. Wątpliwości mam jednak, czy dobra, nastawiona na pacjenta organizacja pracy na pewno jest taka kosztowna? Dlaczego na wizytę u specjalisty można się umawiać tylko przez pierwsze 2 dni miesiąca, co w praktyce wygląda tak, że załapują się tylko pierwsi w kolejce? Podobno, żeby chorowac trzeba mieć zdrowie….

Ukryte czytniki kodu

W ramach cięcia kosztów często robię zakupy w hiper- i supermarketach. Wcześniej przeglądam gazetkę lub stronę w internecie, wyszukuję ciekawych promocji i z gotową listą udaję się na zakupy. Niezależnie od sklepu – zawsze stosuję zasadę ograniczonego zaufania, mało wierząc w cenę na regale. Wszystko sprawdzam na skanerze, unikając w ten sposób niemiłych niespodzianek przy kasie.Tym bardziej, że trudno jest jednocześnie coś pakować i pilnować ceny. Kontrolowanie cen jest szczególnie ważne w wielkich koszach z superpromocjami. W tej chwili na topie są zeszyty i inne przybory szkolne (warto teraz kupować – można spokojnie i tanio skompletować szkolną wyprawkę). Jedna wielka cena w stylu “zeszyt 96k – 1,49zł”, zeszytów wiele i to różnych, ale gdy przyjrzeć sie blizej – każdy z inną ceną.
W większości sklepów, w których bywam – znam już mniej więcej miejsca, gdzie skaner się znajduje, nie mam więc z tym większych problemów. Zauważyłam jednak ostanio dziwne zjawisko i to w kilku sklepach róznych sieci. Czytniki kodu są, ale zniknęły wielkie plansze z napisem “tu sprawdzisz cenę”. Są miejsca, gdzie akurat tam, gdzie jest czytnik kodu – ustawiono wielkie hałdy np. papieru toaletowego czy podobnych towarów. Efekt – czytnik kodu jest zdecydowanie mniej widoczny, a  dostęp do niego utrudniony. Nie wygląda to na przypadek, a raczej na przemyślaną strategię. Klient ma kupować, a  nie sprawdzać ceny? Ja nie lubię być naciągana. Gdy mam problem ze sprawdzeniem ceny – przy kasie proszę o podanie wpierw ceny i dopiero wówczas decyduję, albo od razu odkładam na bok.
Nie stać mnie na bezmyślne tracenie pieniędzy.

System dopadnie nas wszędzie?

Gdy w w czerwcu odchodziłam z pracy – zabrałam z sobą służbową komórkę. Moja była firma przygotowała mi dokumenty cesji i udałam się do salonu operatora. Załatwiłam, telefon jest przepisany na mnie. Już dostałam i zapłaciłam pierwszy rachunek.
Ponieważ lubię mieć kontrolę nad własnymi sprawami – zalogowałam się na swoje konto na stronie operatora, posprawdzałam sobie także ustawienia i blokady. Przy okazji postanowiłam podpiąć sobie pod rachunek także moją kartę Payback (zbieram punkty głównie podczas zakupów w Realu) i tu natknęłam się na niemiła niespodziankę. Okazało się, że mój numer jest zdefiniowany jako Firma, a z karty Payback mogą korzystać tylko klienci indywidualni. Cóż, wprawdzie mam zamiar założyć firmę, ale póki co – jestem jak najbardziej indywidualna i postanowiłam, że muszę to zmienić. Online się nie udało, skorzystałam więc z infolinii. Sprawdzanie trwało dłuższą chwilę i na końcu od miłej konsultantki dowiedziałam się, że niestety.  Wprawdzie jestem klient indywidualny, ale SYSTEM zapisał mnie jako Firmę i nic nie da się zrobić. Przepisanie odwrotne jest możliwe, ale z firmy na nie-firmę – SYSTEM nie pozwala. I nic nie da się zrobić.

A ja naiwnie myślałam, że odchodząc z mojej korporacji – już nigdy nie usłyszę tego, co do czerwca było dla mnie codziennością: SYSTEM nie pozwala. Niestety, jak widać jego macki są wszędzie 🙂

Fachowa pomoc sprzedawcy czyli sprzedaż mało aktywna

Moją ulubioną siecią sklepów jest RTV EURO AGD. Mam taki w pobliżu i kupuję tam większość sprzętu do domu. Ostatnio zauważyłam jednak, ze coś dziwnego stało się tam z obsługą. Zmienił się system motywacji i przestało im zależeć? Nie oczekuje cudów, ale minimum wiedzy o sprzedawanym asortymencie powinno być raczej standardem.
Ostatnio zdecydowałam się na zakup kuchenki mikrofalowej. Poszukiwania zaczęłam w internecie – koncentrując się na tym, co jest mi naprawdę potrzebne i całkowicie odpuszczając sobie wszelkie fontanny i inne wodotryski, z których i tak nie będę korzystać, więc po co mam płacić? Moje wymagania były proste: pojemnośc 20 litrów, sterowanie elektroniczne, gril. Na stronie internetowej RTV EURO AGD sprawdziłam dostępność w sklepach i udałam się na oględziny. Samo zdjęcie to nie wszystko – lubię dotknąć, otworzyć i przyjrzeć się szczegółom wykonania. W sklepie podjęłam decyzję – konkretny model firmy LG. Poszukałam sprzedawcy (wcześniej jakoś nie było reakcji w stylu “w czym mogę pomóc” – może i dobrze, często mnie to drażni w sklepach). Niestety, okazało się, że model stojący na półce jest ostatni. Sprzedawca poradził, abym sprawdziła za kilka dni – może będzie dostawa. Na zakup egzemplarza z ekspozycji nie bardzo chciałam się zdecydować. 
Po tygodniu okazało się, że nic się nie zmienilo, ale przyciśnięta do muru sprzedawczyni sprawdziła w komputerze, że w magazynie centralnym też nie ma tego modelu, a najbliższy sklep, w którym jest dostępna to Wrocław, czyli dość daleko od Gdańska. Mówi się trudno, ale przecież w dzisiejszych czasach wybór sprzetu jest ogromny – na jednym modelu świat się nie kończy. Moja stara mikrofala od dłuższego czasu stała nieczynna, a jest to jednak urządzenie przydatne w kuchni. Ponownie przejrzałam wystawione modele i stwierdziłam ciekawostkę. W zupełnie innym miejscu na półce stały obok siebie dwie identyczne kuchenki mikrofalowe. Modele prawie takie same, jak ten, który chciałam kupić. Jedyna różnica to kolor – nie srebrny, tylko biały. Nawet oznaczenia modelu różniły się tylko literkami “s” i “b” na końcu. Obie kuchenki stały obok siebie. Na każdej z nich była kartka z indformacją o parametrach, modelu i cenie. Różniły się tylko ceną – o 20 zł. Ponownie odszukałam sprzedawczynię (nie bez trudu) i poprosiłam o wyjaśnienie. Nie było łatwo – ekspedientka nie znalazła odpowiedzi, chociaz prawidłowa cena była ta niższa. Potwierdziła mi jednak, że w stosunku do tej mojej “pierwszej” – różni się tylko kolorem obudowy. Te białe na wystawie to były także ostatnie sztuki, ale na szczęście w magazynie centralnym było ich więcej i trzy dni później – w końcu sfinalizowałam w końcu zakup.
Do tej pory jednak nie mogę zrozumieć – dlaczego to ja sama nieomal siłą musiałam walczyć o możliwość zakupu? Dlaczego dwóch różnych sprzedawców nie zaproponowało mi innej mikrofali? Od początku byłam klientką zdecydowaną na zakup. Ciekawe, co usłyszałabym, gdybym wcześniej nie sprawdziła co chcę i zadała pytania w stylu “jaką kuchenkę mikrofalową może mi pan polecić?”. I dlaczego nikt nie pilnuje – co stoi na półce i z jakim opisem? Sprzedawcom nie zależy? A może to ostatnie upały działają rozleniwiająco?

Francuski Belka bierze więcej?

Niedawno opisywałam na tym blogu jak udało mi się zostać posiadaczką akcji na skalę europejską:
Transfer środków czyli moje zagraniczne konto bankowe
Kilka dni temu okazało się także, że nie tylko mam akcje, ale takze płace podatki za granicą. Mój paryski bank poinformował mnie, ze z należnej mi kwoty 32€ pobrano 8€ podatku. Jakby nie liczyć – wychodzi to 25% podatku. A my narzekamy na “podatek Belki”….
W tej sytuacji postanowiłam sprawdzić,, czy uda mi się uniknąć podwójnego opodatkowania i okazało się, że tak, choć nie do końca. Na wszelki wypadek (w mojej byłej firmie pracuje jeszcze sporo osób, niektórzy tu zaglądają) – zasady rozliczenia wyglądają tak:

  • w tej chwili nie trzeba płacić żadnych zaliczek
  • w rozliczeniu rocznym musimy wybrać PIT-36 (dla pracujacych na etacie standardowy jest raczej PIT-37)
  • w częsci K formularza w poz.197 wpisujemy 19% podatku od kwoty brutto (w moim przypadku – od 32€)
  • w poz.199 wpisujemy wartość podatku do odliczenia (właśnie na podstawie unikania podwójnego opodatkowania). Wpisujemy tu kwotę podatku pobranego za granicą, ale nie więcej niż 15% kwoty brutto. Oznacza to, że wprawdzie wsparłam budżet Francji suma  8€, to odliczyć mogę tylko 4,8€ (czyli 15% z 32€)
  • PIT-a oczywiscie wypełniamy w złotówkach. Oznacza to konieczność przeliczenia walut. Stosujemy tu kurs NBP z dnia poprzedzajacego wpływ środków na konto. Archiwalne kursy walut znalazłam tu:
    NBP – archiwum średnich kursów walut

Informacje te pochodzą z Krajowej Informacji Podatkowej – sama nie czuję się ekspertką w tej dziedzinie.
W każdym razie – wygląda na to, że podatki lepiej płacić w Polsce niż we Francji. Płacimy mniej?

Transfer środków czyli moje zagraniczne konto bankowe

Kilka lat temu firma, w której pracowałam do końca maja br. postanowiła zmotywować pracowników. Wydajna praca skutkująca osiagnięciem zakładanego wyniku finansowego na koniec 2008 roku miała zaowocować przyznaniem pakietu akcji firmy zagranicznej, stojącej na czele całej grupy kapitałowej. Centrala grupy, z siedzibą w stolicy pewnego europejskiego kraju, każdemu z pracowników przysłala nawet na adres domowy informacje ile tych akcji każdy dostanie.
Czas mijał i nagle w grudniu ubiegłego roku – kolejny list z zagranicy – wynik osiągnięty, akcje przyznane. Tak naprawdę – to nie wywoływało to w nikim większego zainteresowania. Ilość akcji nie była wielka, a w dodatku akcje spółki-matki nie są notowane na giełdzie warszawskiej. Firma jednak zadbała o wszystko. Na wiosnę co kilka dni wycigałam ze skrzynki pocztowej kolejne listy zagraniczne. Przede wszystkim – pewien europejski bank poinformował mnie, że mam w nim konto, na którym są akcje firmy XY. Podano także wartość jednostkową akcji i informacje, że mogę je sprzedać najwcześniej pod koniec 2011 roku  Wkróce potem – dostałam dane o sposobie logowania się do konta. Ponieważ własnie wtedy poajwiły mi się problemy z domowymi komputerami – odłozyłam to wszystko na półkę, nic nie robiąc. W maju dostałam jeszcze zaproszenie na walne zgromadzenie akcjonariuszy, z którego też nie skorzystałam. Wprawdzie w stolicy tego europejskiego kraju jeszcze nigdy nie byłam, ale pierwszy raz pojadę raczej w celach turystycznych, nie w interesach. 
Kilka dni temu, po zalogowaniu się na moje normalne standardowe konto bankowe zauważyłam dziwny przelew przychodzący. Kwota nie jest porażająca – niespełna 100 zł, ale nadawca dziwny: CitiBank w Las Vegas (stan Nevada w USA). W pierwszej chwili wystraszyłam się co to jest? Wprawdzie w folderze SPAM mojej skrzynki mailowej codziennie pojawiają się maile z ofertami Viagry, informacje o wygranych w róznych konkursach czy propozycje doskonałych interesów dających mi szansę na nagłe wzbogacenie, ale nawet ich nie otwieram, a już na pewno nie klikam w żadne linki. Program antywirusowy tez mam zainstalowany. Skąd więc ten przelew? Przeczytałam dokładnie tytuł przelewu: “transfer środków”  i dalej nazwa i adres banku europejskiego, w którym mam to zagraniczne konto. Dalej poszło juz szybko – pogooglałam i dowiedziałam się, że firma XY na walnym zgromadzeniu akcjonariuszy podjęła decyzję o wypłacie dywidendy. Następnego dnia upewniłam się tylko, czy moi znajomi z dawnej pracy też otrzymali takie dziwne przelewy – wszystko się zgadza.

Wszystko byłoby fajnie, ale mam kilka wątpliwości. Przede wszystkim – nikt nigdy się mnie nie pytał, czy chcę wziąć udział w programie. Nie było ani jednego momentu, w któym mogłabym zaprotestować, zrezygnować, nie zgodzić się. Do zagranicznej centrali korporacji przekazano moje szczegółowe dane osobowe. Za moimi plecami założono mi konto w banku za granicą.  Ktoś za mnie zdecydował – gdzie przekazać środki z dywidendy. Skąd znał numer mojego konta “krajowego”? A jeśli za chwilę się okaże, że ktoś za mnie weźmie kredyt?
Istotna jest też sprawa podatku. Taki przelew “transferu środków” wygląda jednak dziwnie. Na wszelki wypadek sprawdziłam w Krajowej Informacji Podatkowej – jak takie coś rozliczyć i kiedy zapłacić podatek. Dowiedziałam się, że teraz nie muszę nic płacić, ale muszę to uwzględnić w rozliczeniu rocznym. Dla zainteresowanych: PIT-36, część K, pozycja 197 – wpisać należy nie samą kwotę, a 19% należnego podatku od niej.

Cóż, wygląda na to, że jestem giełdowym inwestorem na skalę europejską. Póki co jednak – więcej problemów niż korzyści.

Internetowi nie udowodnią?

Stałam wczoraj w długiej kolejce na poczcie. Czynne jedno okienko, załatwające wszystko od zakupu znaczka poprzez wysłanie paczki do zapłacenia rachunku. Ja miałam w ręku awizo na odbiór przesyłki poleconej, nie miałam więc szansy udania się do innej placówki pocztowej. Zdziwiłam się jednak, że większość osób stojących w kolejce stałam tam po to, aby opłacić rachunki.  W dzisiejszych czasach wydawać by się mogło, że jest tyle róznych możliwości, że akurat długa kolejka do pocztwoego okienka jest raczej ostatnim miejscem do uiszczania opłat. Jak widać jednak nie.
Przesyłkę odebrałam. Były to dokumenty z mojej dawnej firmy z podpisaną zgodą na cesję telefonu komórkowego. Służbową komórkę mam od wielu lat, dostałam ją jeszcze w czasach analogowej Centertela i nawet przechodząc na GSM – nuemr zachowałam. Przyzwyczaiłam się i teraz odchodząc z firmy – chcę zabrać go z sobą. Zgodę dostałam, z podpisanymi dokemntami cesji muszę zgłosić się do najbliższego salonu operatora i tu zaczynają się problemy. Opróćz dowodu osobistego – muszę dostarczyć jakąś opłaconą fakturę związaną z moim miejsce zamieszkania: energia, gaz, telefon stacjonarny czy kablówka. Skąd ja to wezmę? Oczywiście, rachunki dostaję i oczywiście je płacę, ale przecież nie na poczcie. Mam konto w banku Millennium, zdefiniowane numery kont bankowych. Gdy dostaję fakturę do zapłacenia – sprawdzam kwotę i wysyłam przelew przez internet. Oznacza to jednak, że na tych rachunkach nie ma żadnego stempelka poświadczającego zapłatę. Oczywiście, mogę sobie wydrukować potwierdzenie przelewu, ale w treście tego przelewu nie wpisuję nigdy numeru konkretnej faktury, a jedynie numer klienta.
Operator pewnie przewidział taka sytuację, tym bardziej, że sam zachęca do elektronicznych faktur czy polecenia zapłaty. Alernatywnie mogę więc dostarczyć wyciąg z konta (może być internetowy) z okresu ostatnich 3 miesięcy. To rozwiązanie mało mi się podoba. Rozumiem, że pewnie chce się zabezpieczyć przed rozmiatymi oszustami, ale nie widzę powodu, aby udostępniać komuś zupełnie obcemu całą historię moich wpływów i płatności. To już jednak zbytnia ingerencja w moją prywatność. I nie chodzi tu o to, że coś do ukrycia, czego się wstydzę – bardziej chodzi mi tu o zasadę. Co więc zrobić? W przyszłym tygodniu dostanę fakturę z UPC – drogą elektroniczną. Wydrukuję ją i pójdę zapłacić w okienku – mimo wszystko jednak raczej bankowym niz pocztowym. I dopiero udam się do salonu operatora.
A swoją drogą – zastanawiam się jak poradzi sobie moja znajoma, która też odeszła z firmy tez od 1 czerwca i też zabrała z sobą telefon. Mieszka z rodzicami, rachunki za media pewnie są więc na nich. Czy nie ma innego wyjścia niż pokazanie wyciągu z konta? A gdyby nie miała konta – czy nie miałaby szans na zawarcie umowy?  

Majówka mało handlowa

Przed nami kolejny wydłużony weekend. Pewnie sporo osób w planach będzie miało wyjazd na majówkę. Wprawdzie prognozy pogody nie są zachwycające, ale nie są też fatalne i na pewno można fajnie zaplanować te dni. Na odpoczynek – zakupów za bardzo nie uda się zrobić. Zarówno sobota 1 maja jak i poniedziałek 3 maja to święta i ustawowy zakaz handlu. Wprawdzie wiele placówek jakoś sobie radzi i zatrudniając pracowników na umowę zlecenie – przez kilka godzin będą czynne, ale z pewnością na centra handlowe nie ma co liczyć.
Na wszelki wypadek – warto kupić na zapas chleb i coś do chleba. W weekend mogą być z tym problemy.

Miłego wypoczynku 🙂

Żona przy mężu, a wypadki chodzą po ludziach

 W moim domu rodzinnym podział ról był tradycyjnie prosty: żona zajmuje się domem i wychowaniem dzieci, mąż utrzymuje rodzinę. Takie zasady wydawały się oczywiste, choć na szczęście były dwa wyjątki od reguły: moja siostra i ja. My miałyśmy się uczyć i zdobywać niezależność. I chyba się udało, a w moim przypadku – nawet okazało się bardzo przydatne. Od czterech lat jestem sama – mąż zmarł nagle i niespodziewanie. Trzy ostatnie lata nie pracował – cały dom był na moim utrzymaniu. I tak jest cały czas, gdyż syn nie dostaje renty po zmarłym ojcu (karencja ubezpieczenia społecznego w takich przypadkach od momentu utraty pracy wynosi 2 lata). Zasiłek pogrzebowy był z mojego uzbezpieczenia, dodatkowo 10 tysięcy z mojej polisy PZU (z tytułu śmierci współmałżonka) – to na plus. Na minusie było znacznie więcej – spłacam do dziś, boleśnie to odczuwając na każdym kroku.
A gdyby moja rodzina była też tradycyjna, ja zajmowałabym się tylko domem, nie pracując zawodowo? W takiej sytuacji jest przecież wiele rodzin, słyszymy o tym często przy okazji często  w ostatnich latach żałobach narodowych. W przypadku takich głośnych wypadków i katastrof – przynajmniej na początku jest wielkie zainteresowanie, pojawiają się dodatkowe zasiłki, wszystkie procedury są przyspieszane. Co jednak z całą resztą statystycznych, tragicznych śmierci, niewybijających się ponad przeciętność? Jak może poradzić sobie rodzina, gdy np. mąż i ojciec ginie w “zwykłym” wypadku samochodowym, bank blokuje konto (co z tego, że żona była wcześniej upoważniona – wszelkie pełnomocnictwa wygasają z chwilą śmierci właściciela konta)? Procedura uzyskania renty z ZUS-u (oczywiście tylko dla dzieci) też trwa. Zgodnie z przepisami – załatwiamy sprawy spadkowe. Ja miałam szczęście – już po 6 miesiącach miałam w orzeczenie sądu. Trafiłam na dobry moment, a poza tym – przyjmowałam spadek w sposób prosty. Gdybym zdecydowała się na przyjęcie z dobrodziejstwem inwentarza (czyli z odpowiedzialnoscią za długi tylko do wysokości spadku) – trwałoby to kilka miesięcy dłużej.
Jak można sobie poradzić w takiej sytuacji? Przecież w skali kraju takie przypadki wcale nie są jakieś wyjątkowe. Gdzie mozna się udać po jakąś pomoc? Pamiętając też o tym,  że dotyczą ludzi dotkniętych śmiercią bliskiej osoby.  Dochodzi tu jeszcze jeden aspekt sprawy: taka niepracująca żona musi pomyśleć o pójściu do pracy, gdyż sama renty nie dostanie.
W przypadku rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej – przyjęto rozwiązania nietypowe i nadzwyczajne. Zwykły człowiek nie ma szans na rządową interwencję w ZBP czy ZUS-ie.
Proste to nie jest, prawda? A jakie jest rozwiązanie? Tak naprawdę – to nie ma dobrych wyjść. Nie da się sfinansować takiej pomocy jaka otrzymały np. rodziny ofiar katastrofy w Smoleńsku wszystkim, którzy znaleźli się w podobnej, choć zdecydowanie mniej spektakularnej sytuacji.
Rząd przyzna renty specjalne
Czy więc nie pomagać nikomu? To byłoby już tylko działanie na zasadzie psa ogrodnika i czysty populizm pt. “wszyscy mamy jednakowe żołądki”. Szczególnie w stosunku do osób, które zginęły na służbie. Pomagajmy więc, ale tylko tym, którzy naprawdę tego potrzebują, a nie ze względu na rozmiary wydarzenia.W skali pojedynczej rodziny – wali się cały świat i kondycja sąsiednich światów nie ma dla niej większego znaczenia.  
Niezależnie jednak od wszystkiego – warto liczyć na siebie samego i zabezpieczyć siebie i swoja rodzinę samemu.  Czyli ubezpieczajmy się, kształćmy dzieci (w tym także dziewczynki) i myślmy o tym, że życie ludzkie jest kruche i pewnych spraw lepiej nie odkladać na później.
No i otwierajmy żłobki i przedszkola, aby w domu siedziały tylko te kobiety, które tego chcą (pod warunkiem że mają zabezpieczenie na wypadek wypadku), a nie te, które muszą.

A tak zupełnie na marginesie – w kontekście katastrofy prezydenckiego samolotu. Wiadomo, że samolot nie był ubezpieczony. Pisałam o tym tu:
Od ognia, wody i na wszelki zaś…
Do tej pory jednak nigdzie nie trafiłam na informację – czy uczestnicy tego wyjazdu mieli ubezpieczenie grupowe NWW? Czy to możliwe, że prezydencka kancelaria mogła być tak niekompetentna i nie załatwić ubezpieczenia tego wyjazdu?

Segregowanie unijnie poprawne

Niedawno znalazłam w sieci newsa, który mnie zaskoczył. Za kilka dni, zgodnie z wymaganiami UE – mieszkańcy kilku dzielnic Gdańska zaczynają segregować śmieci na mokre i suche.
Segregowanie śmieci na suche i mokre
Mieszkam w Gdańsku, choć akurat w innej dzielnicy niż te wymienione w artykule i próbuję sobie wyobrazić – jak mogłabym w ten sposób segregować śmieci?
Mieszkam w sześciopiętrowym bloku z wielkiej płyty. W budynku jest zsyp na śmieci – do którego obecnie wrzucam wszystko z kosza na śmieci. Mokre rzeczy? Cóż, zupy tam nie wylewam, ale zużyte ręczniki papierowe, skorupki po jajkach, fusy po kawie czy herbacie  itp. rzeczy – owszem. Dodatkowo w kuchni mam stojaczek, gdzie składuję plastiki, makulaturę i szkło. Odpowiednie kolorowe śmietniki stoją przed moim blokiem.  Do tej pory wydawało mi się, że moje podejście do śmieci jest bardzo ekologiczne, a tu okazuje się, że potrzebne jest mi jeszcze jedno wiaderko – na mokre (w odróznieniu od suchego). Lista śmieci suchych też wydaje mi się dziwna. Dziecko z pieluch mi wyrosło, ale jakoś pampersy do najsuchszych chyba nie należą?
A może to tylko nieszczęśliwa nazwa?  Mniej istotna jest tu konsystencja, a liczy się to, co można lub nie wyrzucić na kompost?
Czy gdzieś w Polsce już to funkcjonuje? Jak sprawdza sie praktycznie?

%d