Firmowe spotkania opłatkowe

Ostatnie dni przed świętami to także zwyczajowe spotkania opłatkowe firmowe. Czy to fajny i godny propagowania zwyczaj? Cóz, to wszystko zależy od ludzi.
Firma, w której od lat pracuję podlega ciągłym reorganizacjom, zmianom struktury (wiosna w kalendarzu jest rzadziej) i cięciom kosztów, głównie osobowych. Dziesięć lat temu tworzyłam od podstaw nowy zespół, ściśle selekcjonując ludzi Udało się – bylismy naprawdę bardzo zgraną grupą. Organizowane przez nas spotkanie przed świętami były naprawdę udane. Większość tego – co na stole – było “domowej roboty”. Z odpowiednim wyprzedzeniem wieszaliśmy na tablicy kartkę, na której zapisywaliśmy co kto przyniesie. Zawsze pierwsza na liście była jedna z naszych koleżanek, która nieodmiennie wpisywała na listę “opłatek”.  Ja z reguły robiłam makowiec. Było uroczyście, podniośle, a jednocześnie – ciepło i przyjacielsko.
Kolejna reorganizacja całkowicie przebudowała struktury, z dziesięciu osób zrobiła się setka i to rozrzucona w różnych lokalizacjach na terenie całego województwa. I już się tak nie dało. Pojawiły się za to oficjalne spotkania wszystkich pracowników z dyrektorem – na sali konferencyjnej, z opłatkiem, kawą, ciastami. Nic specjalnego, ale symbol był. Choć tak naprawdę – to życzenia składane praktycznie obcym ludziom, znanym tylko z widzenia – robią się bardzo sztampowe i mało szczerej treści sobą niosą.
W ubiegłym roku, po kolejnej reorganizacji doszło już do sytuacji kuriozalnej. Owszem, przyszedł kryzys, dyrektorskie fundusze także zostały obcięte, ale rozesłanie maila – robimy spotkanie, jak każdy zrzuci się po 10zł zostało potraktowane jak zdecydowane przegięcie i całkowicie zbojkotowane przez pracowników.  W tym roku jakoś w ogóle nie słychać, żeby ktoś coś organizował.
A tak w ogóle – to moja firma w tym roku w ogóle jakoś kiepsko się spisała. Po raz pierwszy od kiedy pamiętam – z funduszu socjalnego nie bedzie żadnych podarków dla dzieci pracowników. Kiedyś były to słodycze, później bony, ale zawsze coś było. W tym roku za to każdy pracownik dostanie w zależności od dochodów 100-300zł, płatne w styczniu. Ja na tym skorzystam, gdyż moje osobiste, już studiujące dziecko i tak się nie łapało z racji wieku, ale ci, którzy mają kilkoro dzieci – tracą.
A od poniedziałku idę na urlop i zabieram się do przygotowania domowego opłatka. I mam tylko nadzieję, że maile z życzeniami świątecznymi nie zapchają mi tak od razu służbowej skrzynki pocztowej.

No i oczywiscie przypominam o trwającym konkursie “Philips i ja“. Na stronie konkursowej jest w tej chwili 5 zgłoszeń. Zachęcam do wzięcia udziału.

Choinka. Żywa czy sztuczna?

Jaka choinka – żywa czy sztuczna? Zdania są podzielone i to również biorąc pod uwagę aspekt ekologiczny. Z jednej strony – wyrzucony na śmietnik plastik rozkłada sie przez wiele, wiele lat, z drugiej – co roku wycinamy żywe drzewko. Można się więc spierać co do racji i podjąć decyzję na podstawie innych aspektów. Co wychodzi taniej? Oczywiście świeże drzewko. Ładna, porównywalnej wielkości sztuczna choinka jest co najmniej kilkakrotnie droższa. Dużym plusem jest jednak to, że płacimy raz i mamy spokój na ładnych kilka lat. Większy wydatek jednorazowy w rozliczeniu długofalowym okazuje się więc ekonomicznie bardziej racjonalny. Warto więc zainwestować.
Ja sama mam z tym jednak problem. W moim domu rodzinnym choinka zawsze była żywa. Ten niepowtarzalny zapach nie da się niczym zastapić. Fakt, że kiedyś sztuczne choinki były naprawdę bardzo sztuczne, sztywne – po prostu brzydkie i kiczowate. Teraz można dostać już naprawdę ładne. Kilka lat temu chciałam się już złamać i kupić, ale zaprotestował mój syn. Cóż, to moja wina. “Od maleńkości” przyzwyczaiłam go, że wszystko co związane z choinką – jest u nas celebrowane. Musiał być zawsze przy zakupie i decydował, która mu się najbardziej podoba. Choinka jest ustawiana i ubierana zawsze w Wigilię rano – nigdy wcześniej. Żadnego sztucznego śniegu – na gałązkach rozciągam watę, świetnie imitującą śnieg. Sztucznego zapachu nie potrzebuję – jest naturalny. I może na  tym właśnie polega problem? Sztucznych kwiatów też nie cierpię…
Jednym słowem – choinka tylko żywa. Świerk. Podobają mi się jodły i świerki kaukaskie, ale jak na moją kieszeń – trochę za drogie. Tym bardziej, że mimo stojaka z wodą – w moim mieszkaniu nie ma dobrego klimatu i choinka szybko zaczyna gubić igły.

A na zakończenie – mała historyjka. Mam psa boksera. Kilka lat temu, gdy był szczeniakiem – szybko i pojętnie nauczył się, że wszelkie sprawy fizjologiczne załatwia się na zewnątrz, nigdy w domu. Wiedział to doskonale i na jego pierwsze Boże Narodzenie mieliśmy tylko obawy, czy nie będzie skakać na choinkę. Okazało się jednak, że skoro w domu pojawiło się drzewko – to wiadomo po co. Siłą odciągnęłiśmy go od oznaczania swojego terenu…. Wprawdzie nigdy więcej tego juz nie zrobił, ale co roku patrzę na niego podejrzliwie.

Mroczna strona świątecznych kredytów

Sezon wielkich świątecznych zakupów trwa w najlepsze. O kupowaniu prezentów pisałam tu:
Planowanie światecznych zakupów
Koszty oczywiście rosną, tym bardziej, że trudno oprzeć się wszechobecnym pokusom i okazjom. Czy to jednak problem? Kiedy kończa się pieniądze – z pomoća przychodzą banki i rózne instytucje finansowe. Superpromocje świątecznych kredytów, raty 0% itp. itd. – do wyboru i koloru. Słuchając reklam – chwilami mam wrażenie, że banki dużo dopłacają do tego, żebyśmy mogli spełnić wszystkie swoje zachcianki i sfinansować nasze mniejsze i większe potrzeby. Prawda jest jednak niestety bardziej brutalna – banki nie tylko nie dopłacają, ale całkiem nieźle na nas zarabiają. Banalnym stwierdzeniem wydaje się przypominanie o dokładnym czytaniu umowy, szczególnie tego – co drobnym druczkiem i z gwiazdkami, przezorności nigdy jednak dość. Warto tez pamiętać, że szybkie formalności kredytowe – na dowód i w ciągu 15 minut tak naprawdę działa przeciwko nam. Zawsze lepiej to przespać i decyzję podjąć na chłodno i z namysłem, bez kolorowych nęcących światełek i nastrojowych kolęd w tle. Nie dawajmy sie ponieść chwili, za którą potem trzeba będzie przez wiele chwil płacić.
Jednym słowem – myśląc o świętach – nie zapominajmy o 18 stycznia 2010r. Tego właśnie dnia wypada trzeci poniedziałek stycznia – najbardziej depresyjny dzień roku. O świętach już zapomnieliśmy, postanowienia noworoczne już zdążyły się okazać nie takie łatwe i proste do wykonania, a przede wszystkim – dociera do nas rata kredytów, które własnie musimy zacząć spłacać.
Jeszcze teraz możemy tego uniknąć. Tym bardziej, że ciepła, bliskości i rodzinnego nastroju pod choinką i tak nie da się kupić ani za gotówkę, ani na raty.

Żeby bilans nie wychodził na zero….

Czy bilans zawsze powinien wychodzić na zero? Jeśli chodzi o moje finanse – wolałabym, aby wychodził bardziej na plus. Cóż, póki jednak nie uda mi się defintywnie rozliczyć zaszłości, nie mam szans. Tnę więc wydatki, ale ponieważ i tak nie jest łatwo – szukam też możliwości zwiększenia przychodów. Kiedyś było z tym łatwiej. Miałam sporo mozliiwości udziału w różnych projektach, dodatkowo opłacanych. Od kilku lat już nie, zresztą nieco zmieniły się zasady i moja firma nie jest już tak chętna do podsuwania własnym podwykonawcom pracowników. Ostatnią propozycję dostałam na wiosnę tego roku, ale z powodów etycznych musiałam ją odrzucić. Mimo wszystko jednak wolę spac spokojnie, choć życie pokazało, że gdybym ja to zrobiła – byłoby to zrobione porządnie,  a tak są spore straty. O szczegółach pisałam kiedyś tu:
Konflikt interesów
W pracy zdarza mi się czasem pisać małe programiki, które owocują dodatkową premią, ale nie jest to regularne, więc trudno liczyć na takie dochody. Jak więc dorobic? W dodatku chałupniczo, gdyż w domu też czasem trzeba pomieszkać. Nie jest to proste ani łatwe, szczególnie w dobie kryzysu. Szukam i próbuję.
Od września zaczęłam bawić się w reklamę. Włączyłam na swoich blogach reklamy Google oraz AdTaily. Czasem ktoś tam kliknie i jakieś groszaki mi się zbierają. Póki co – wirtualne, gdyż są limity minimalnych wypłat, ale co mi tam. Powoli zbieram na waciki 🙂
A jak Wy sobie radzicie?

Proste bankowanie na co dzień

Gdybym miała wielkie pieniadze – to pewnie szukałabym jakiegoś doradcy finansowego, który doradziłby mi, co z nimi zrobić. Nie mam, więc ten problem mam z głowy. W dzisiejszych czasach jednak trudno nie mieć konta w banku i to niezależnie od wysokości wpływów i tego, że w danym miesiącu i tak wszystko co mamy – wydamy. Jak jednak chociażby opłacić rachunki? Biegać na pocztę? Na mojej zawsze są kolejki.
Mam konto w banku Millennium. Z pewnością są banki, które mają lepszą ofertę dla klientów, ale przyzwyczaiłam się. Z mojego punktu widzenia podoba mi się szeroko rozbudowana sieć placówek. Wprawdzie nie pamiętam kiedy ostatnio byłam w banku, ale możliwość mam. Kontem zarządzam przez internet, czasami telefonicznie. Teoretycznie jest też możliwość zlecania przelewów przez bankomat, kiedyś z tego korzystałam, ostatnio już nie. W tym roku warunki nieco się pogorszyły. Zrezygnowano ze współpracy z Euronetem, który ma dość dużą sieć bankomatów. Poza tym konto podstawowe jest nieprocentowane. Wprawdzie jednym kliknięciem można środki przenieść na konto oszczędnościowe, ale tylko pierwszy przelew w odwrotnym kierunku jest bezpłatny. To zniechęca, gdyż nawet jeśli jest to skala 1 grosza miesięcznie, ale lubię mieć swiadomość, że coś mi tam bardzo powolutku rośnie. Przelewy robię przez internet, w prosty sposób mogę je zaprogramować z góry na jakie konto, jaka kwota i jakiego dnia ma zostać przelana. To wygodne. Nie wiem jakie są kryteria aktywności internetowej, ale bank uznał, że jestem aktywna i nie pobiera mi żadnych opłat za prowadzenie konta. Korzystam też z karty kredytowej i tez mam ją bezpłatnie, ale tu zasady są jasne. Wiem dokładnie jaką sumę w ciagu roku muszę uzbierać płatnościami kartą, aby nie pobrano opłaty rocznej. Też się wyrabiam, więc te koszty mi odpadają.
Ostatnio odkryłam jeszcze jeden minus tego banku. Kiedyś tam do swojego konta dołączyłam konto syna – taka oferta dla nastolatków, nazywało się to “konto Bajer”. Gdy syn skończył 18 lat – przekształcono je w konto Student. Zasilam je co miesiąc, z konta schodzi też polecenie zapłaty za telefon komórkowy, więc jest aktywne i nie ma żadnych przekroczeń. Latem tego roku byliśmy oboje w oddziale i spytaliśmy czy i jaką ofertę bank ma dla studentów i okazało się, ze nie ma nic. Nie chodziło nam o żaden kredyt studencki na preferencyjych warunkach, ale np. kartę kredytową czy limit debetowy. Pamiętając, ze na początku roku akademickiego przedstawiciele różnych banków biegali po uczelni i od ręki wprost wciskali studentom karty i konta – wydaje mi się to dziwne. Rozumiem kryzys, ale innym się opłaca, a Millennium nie?

Finanse i bankowosć to dziedziny dalekie od moich zainteresowań i wyuczonej wiedzy. Staram się więc korzystać z podpowiedzi innych, którzy znaja sie na tyym lepiej. Często oglądam w telewizji program “Portfel“, w któym łopatolicznie tłumaczy się różne gwiazdki i haczyki, także te pisane drobnym druczkiem. A wczoraj znalazłam w sieci stronę Alert finansowy – zapowiada sie ciekawie. Fiannsowany ze środków UE portal finansowo-informacyjny dotyczący finansów osobistych. Zapowiada się ciekawie.

Czy stać nas na przerwę na lunch?

Ostatnio w mediach trafiłam na dyskusję czy warto wprowadzać u nas przerwę na lunch? Standardowy dzień pracy przerywamy na godzinę, udajemy się do stołówki, baru, KFC, MacDonalda itp., zjadamy posiłek i wracamy do pracy. Na plus z pewnością możemy zaliczyć to, że w pracy nie siedzimy głodni i nie myślimy o tym ile jeszcze czasu do pójścia do domu i obiadu. Bardzo poważnym minusem jest natomiast to, że wyjdziemy z pracy o godzinę później. Ja pracuję w godiznach 8.00-16.00, wszystkie soboty i niedziele – wolne. Zero kontaktów z kilentami (ścisłe zapleczenie techniczne) i tak naprawdę nie ma to większego znaczenia, w jakich godzinach wykonuję swoją pracę. Bardzo nie chciałabym jednak wracać do domu godzinę później. Tym bardziej, że jestem typem skowronka i wieczorami moja aktywność drastycznie spada.
Niezależnie od tego, że tak naprawdę – to wcale nie potrzebuję tej przerwy. I tak jej nie wykorzystam. Codziennie wydawać 20 zł na lunch?W ciągu miesiąca uzbiera się ok.400 zł i to tylko na mnie. A życie pokazuje, ze mój osobisty syn posiłki w uczelnianej stołówce czy zlokalizowanym po sąsiedzku Macdonaldzie traktuje tylko jako przekąski i wracajac do domu – szuka obiadu. Może student potrzebuje więcej? I fastfoodowe jedzenie to tylko dodatek? W każdym razie – “normalny” obiad musi w domu być. O oszczędnościach nie ma więc mowy, a wprost przeciwnie.
Trudno, muszą mi wystarczyć przyniesione z domu kanapki. Praktycznie nie korzystam też z usług biegającej po moim budynku usług firmy cateringowej. Ich bułka kajzerka kosztuje 2,50 zł. Moja, przyniesiona z domu – 50 gr. A awaryjnie zawsze mam w zapasie jakieś wafle ryżowe.

Jednym słowem – jestem przeciw przerwie na lunch. Szkoda mi czasu i pieniędzy.

Ogólnopolski Dzień bez Długów

Dzień 17 listopada to pierwszy Ogólnopolski Dzień bez Długów. Data niejako symboliczna – poświęcony oszczedzaniu październik już za nami, a przed nami generujący zawsze dodatkowe koszty grudzień. Akcja stanowi fragment większej kampanii propagującej odpowiedzialne zadłużanie. Więcej na ten temat można poczytać tu:

Nasze długi

A tak zwyczajnie i po ludzku – kredyty są dla ludzi i czasami warto z nich korzystać. Czasami nie ma innego wyjścia i trzeba. Róbmy to jednak mądrze i odpowiedzialnie, gdyż niebezpieczeństwo nadmiernego zadłużenia się jest bardzo duże. Statystyki pokazują, że uległo mu sporo osób.
Ja sama też, z różnych powodów i niekoniecznie tylko własnej winy – spłacam zaszłości, marząc o wyjściu w końcu na prostą. Swiatełko w tunelu widzę – mam tylko nadzieję, że mnie nie rozjedzie. W każdym razie – do kredytów mam głęboki uraz.
Warto o tym pamiętać w szale przedświątecznych zakupów i licznych superokazji. Kupuje się łatwo, na kredyt szczególnie. Kiedy jednak wszystko to w styczniu podliczymy – skończy się kacem psychicznym. I jakąś tam część naszego dnia pracy poświęcać będziemy na spłacanie tego, co wcześniej pożyczyliśmy. I oby za rok, w kolejnym Dniu bez Długów nie był nam potrzebny
Poradnik Dłużnika

Żeby wygrać – trzeba grać?

Żeby  wygrać – trzeba grać, wiadomo. Żeby przegrać – nie potrzeba nic więcej. Tylko szanse zdecydowanie większe i krańcowo odmienny efekt końcowy.
Ostatnio dużo się mówi i pisze o hazardzie, również w aspekcie uzależnienia i jego skutków.  Normalny, zwyczajny człowiek uważa, że jego to nie dotyczy? Jaki hazard? Jakie uzależnienie? I pewnie w większości przypadków jest to prawda, ale czy to oznacza, że problemu w ogóle nie ma? Jak często wysyłamy SMS-y na różnego rodzaju konkursy? A gry liczbowe typu Lotto? Nawet nieduże, ale regularne stawki generują wysokie koszty…

Dwa lata temu, przez cały 2007 rok wspólnie z dwiema koleżankami w pracy grałyśmy w Duzego Lotka. Za każdym razem, gdy była kumulacja wysyłałyśmy kupon z 3 zakładami. Metody stosowałyśmy różne: na chybił trafił, nasze szczęsłiwe liczby, napisany programik komputerowy losujący liczby. Przez rok miałyśmy tylko 2 czy 3 “trójki” – czyli byłyśmy sporo na minusie. Ile? Cóż, nie wiemy, gdyż nie liczyłyśmy. W każdym razie w ubiegłym roku zastosowałyśmy metodę zupełnie inną. Za każdym razem, gdy była kumulacja – wrzucałyśmy po 2zł do podręcznej skarbonki. Wysyłałyśmy kupon tylko wtedy, gdy kumulacja przekraczała 20 milionów – zdarzyło się to tylko kilka razy. Z efektem zerowym. Za to pod koniec roku, pod choinkę otworzyłyśmy skarbonkę – było tam prawie 400zł. Tyle wydałybyśmy, gdybyśmy grały. W tym roku już w ogóle dałyśmy sobie spokój. 
Ten przykład obrazuje wyraźnie, że nawet przy małych stawkach – można sporo przegrać. A co się dzieje, gdy próbując zwiększyć swoje szanse zaczynamy wysyłać więcej kuponów? Moze zacząć robić się groźnie, szczególnie w sytuacji, gdy zaczyna brakować pieniędzy.

Może więc, chcąc zachować pełną kontrolę również nad naszymi słabostkami i chęcia kuszenia losu, aby się do nas usmiechnął – zacząć po prostu liczyć? Nawet grając okazyjnie, od czasu do czasu, po prostu zapisywać: ile wydajemy i ile ewentualnie wygrywamy. Bacznie obserwujmy bilans takiego rozliczenia – może być niezłym zimnym prysznicem.

Dzień wolny od handlu

Tak na wszelki wypadek, dla tych najbardziej zabieganych. Jutro, 11 listopada to dzień wolny również od handlu. Mogą byc problemy z kupnem np.chleba – na stacjach benzynowych raczej trudno go dostać. O moich sposobach na przechowywanie świeżego chleba pisałam tu:
Świeże pieczywo na wyciągnięcie ręki
Jeśli ktoś ma lodówkę opróżnioną do cna – musi zrobić zakupy jeszcze dziś. Niektóre sieci handlowe pracują dziś dłużej. Wiem, ze robi to “Real”, ale z pewnością nie jest wyjątkiem. Niestety, kolejek się nie uniknie.
Ja zapomniałam o drożdżach (kupię je po pracy w sklepie osiedlowym). Na świąteczny obiad planuję udziec z indyka z kluchami na parze. Bardziej patriotyczna byłaby gęś, ale moja wątroba też ma swoje prawa 🙂    

Kupuj wcześniej, nie przepłacaj

Ostatnie dni października to żniwa dla producentów i sprzedawców zniczy, kwiatów, wiązanek itp. Zdecydowana większość z nas albo już kupiła albo jeszcze kupi coś z bogatej gamy tych artykułów. Przy okazji wydając mnóstwo pieniędzy. Jak temu zaradzić?
Przede wszystkim towary sezonowe warto kupować wcześniej – zdecydowanie więcej promocji i niższe ceny. Jak kupowałam znicze – napisałam w notce:
Kupujemy znicze
W tej chwili jest juz na to za późno, ale kto wie, czy któryś z wielkich hipermarketów, nie chcąc zostawać z zapasami na rok,  nie zrobi jutro wielkiej wyprzedaży? Warto sprawdzić. Na pewno będą tańsze niż na sezonowych stoiskach przed cmentarzem.
Będąc dziś na cmentarzu – zerknęłam na tamte ceny. Wprawdzie nie porównywałam cen zniczy – zbyt wielki wybór, ale zerknęłam na ceny kwiatów. Nie znoszę sztucznych kwiatów (nawet zimą na cmentarzu) – zawsze kupuję więc żywe. Od kilku lat kupuję wrzośce – takie jak ten na zdjęciu jakość kiepska, aparat w telefonie):

wrzosiec

Żywych roślin nie da się kupić zbyt wcześnie, trzeba jakoś znaleźć złoty środek. Kupiłam je wczoraj czyli w czwartek, na ryneczku na moim osiedlu – po 12 zł za doniczkę. “Zwykłe” wrzosy były po 7zł. Oprócz tego kupowałam też gałązki jodły kaukaskiej – wiązka po 3 zł. W sumie zapłaciłam 3×12= 36 i 2×3=6 – razem 42zł.
Na stoiskach przed cmentarzem ceny wynosiły odpowiednio: 18 zł za wrzośce (zwykły wrzos – 12 zł), jodła – po 6zł. W sumie zapłaciłabym więc 66zł.
Czy kwota 24zł warta jest wysiłku przewiezienia z domu na cmentarz? Dla mnie tak, szczególnie, że w niedzielę moze być jeszcze drożej….

%d