Obiad na mieście

Ostatnie 3 tygodnie, jak co roku w sierpniu Gdańskiem rządzili kupcy –  Jarmark Dominikański. W tym roku jakoś bardziej mi się podobał – bardziej przemyślany układ stoisk, brak obecnych na każdym kroku wystawek majtek i innych akcesoriów bielizny spodniej. Wydaje mi się tylko, że mniej było koncertów i imprez towrzyszących, ale może po prostu przegapiłam? W każdym razie trochę po jarmarku pochodziłam.
Biegając po centrum Gdańska z rodzinką – kilka razy jedliśmy obiad “na mieście”. A ponieważ urlop w tym roku zawiesiłam sobie – pozwoliliśmy sobie na trochę luzu i zamiast zjadać pajdę chleba ze smalcem i ogórkiem kiszonym – bywaliśmy na normalnych obiadach w restauracjach. Za kazdym razem w innej, żeby wyrobić sobie zdanie, która jest najlepsza. 

Jadaliśmy różne dania. Wszystkie i wszędzie miały jednak jedną cechę wspólną:  olbrzymie porcje. Zastanawialiśmy się – z czego się to wynika? Ładne, duże talerze wypełnione po brzegi i to wcale nie surówkami. W każdym przypadku danie podstawowe zajmowało zdecydowanie najwięcej miejsca. Te porcje były na tyle olbrzymie, że nie radził sobie z nimi nawet mój syn, a głodny student podobno może wiele zjeść. Przeciętny człowiek nie jest w stanie zjeść takiego posiłku. W jednej z restauracji zobaczyłam minę kilkuletniej dziewczynki przed którą kelnerka postawiła pólmisek (ze względu na wielkość trudno było nazwać talerzem) pełen makaronu z sosem – była autentycznie przerażona.
Czy ma to sens? Nawet pomijając aspekty zdrowotne i problem otyłości, to przecież w ten sposób marnują się olbrzymie ilości żywności. Z punktu widzenia restauratorów tez jest to bezsensowne. Klienci męcząc się z takimi wielkimi porcjami dużo dłużej okupują stoliki i to wcale nic nie zamawiając. Poza tym objedzony po dziurki w nosie gość raczej nie zamówi deseru do kawy.
Z czego więc to wynika?

%d