Czy stać nas na przerwę na lunch?

Ostatnio w mediach trafiłam na dyskusję czy warto wprowadzać u nas przerwę na lunch? Standardowy dzień pracy przerywamy na godzinę, udajemy się do stołówki, baru, KFC, MacDonalda itp., zjadamy posiłek i wracamy do pracy. Na plus z pewnością możemy zaliczyć to, że w pracy nie siedzimy głodni i nie myślimy o tym ile jeszcze czasu do pójścia do domu i obiadu. Bardzo poważnym minusem jest natomiast to, że wyjdziemy z pracy o godzinę później. Ja pracuję w godiznach 8.00-16.00, wszystkie soboty i niedziele – wolne. Zero kontaktów z kilentami (ścisłe zapleczenie techniczne) i tak naprawdę nie ma to większego znaczenia, w jakich godzinach wykonuję swoją pracę. Bardzo nie chciałabym jednak wracać do domu godzinę później. Tym bardziej, że jestem typem skowronka i wieczorami moja aktywność drastycznie spada.
Niezależnie od tego, że tak naprawdę – to wcale nie potrzebuję tej przerwy. I tak jej nie wykorzystam. Codziennie wydawać 20 zł na lunch?W ciągu miesiąca uzbiera się ok.400 zł i to tylko na mnie. A życie pokazuje, ze mój osobisty syn posiłki w uczelnianej stołówce czy zlokalizowanym po sąsiedzku Macdonaldzie traktuje tylko jako przekąski i wracajac do domu – szuka obiadu. Może student potrzebuje więcej? I fastfoodowe jedzenie to tylko dodatek? W każdym razie – „normalny” obiad musi w domu być. O oszczędnościach nie ma więc mowy, a wprost przeciwnie.
Trudno, muszą mi wystarczyć przyniesione z domu kanapki. Praktycznie nie korzystam też z usług biegającej po moim budynku usług firmy cateringowej. Ich bułka kajzerka kosztuje 2,50 zł. Moja, przyniesiona z domu – 50 gr. A awaryjnie zawsze mam w zapasie jakieś wafle ryżowe.

Jednym słowem – jestem przeciw przerwie na lunch. Szkoda mi czasu i pieniędzy.

Ile kosztuje (nie)życzliwość?

Czy opłaca się być życzliwym? Czy można w ogóle wymiernie to ocenić? Przeliczyć na złotówki bycie miłym? Czy prawdziwa szczera życzliwość nie jest niejako z definicji bezinteresowna?
Swego czasu głośna medialnie była sprawa sprzedawców Empiku, którzy do płacących kartą klientów zwracali się po imieniu.  Może w założeniach wyglądało to nawet sympatycznie, gdy zamiast zdawkowej formy bezosobowej słyszymy np. pani Kasiu, to pani paragon, zapraszamy ponownie. W praktyce jednak zdecydowanie się nie sprawdziło. Może anonimowość tłumu ma jednak swoje zalety? Nie każdy lubi być z tego tłumu wywoływany po imieniu? Poza tym jednak wyczuwało się sztuczność takiej sytuacji i wcale nie wywoływało wrażenia, że obsługa jest życzliwa i uprzejma.
A może to ja jestem zbyt podejrzliwa? Dwa lata temu kupowałam nową pralkę. Idąc do sklepu byłam przygotowana – byłąm w kilku sklepach, szukałam w internecie, na forach dyskusyjnych – wiedziałam dokładnie jaki model i w jakiej cenie chcę kupić. Mimo, że byłam zdecydowana i poprosiłam o dokładnie taką, obsługująca mnie ekspedientka skoncentrowała się na zachwalaniu pralki zupełnie innej firmy, wyraźnie próbując zmienić moją decyzję. Dlaczego? Nie wiem do dziś i jedyne co przychodzi mi do głowy – to jakaś dodatkowa premia/prowizja od sprzedaży tamtej firmy. A może się mylę? Była bardzo miła i może wynikało to po prostu z życzliwości? Problem w tym, że ja jestem inżynier, a to oznacza, że przede wszystkim patrzę na parametry techniczne i funkcjonalność użyteczną dla mnie. A na gruncie takich konkretów – sprzedawczyni nie wykazała się znajomością tematu i chyba nie bardzo nawet wiedziała, gdzie poszukać informacji. Decyzji nie zmieniłam, kupiłam tę pralkę, po którą przyszłam. Może więc uprzejmością chciała ukryć brak swoich kompetencji?

A czy brak fachowych kompetencji można maskować dla odmiany nieżyczliwością? Życie pokazuje, że tak. Ostatnio dwukrotnie wpadkę zaliczyli pracownicy Eurobanku. Nagłośnione w mediach rozmowy z klientami pokazały, że na pytanie: Co jeszcze możemy dla Ciebie zrobić? – najlepszą odpowiedzią jest : zniknąć mi z oczu i telefonu na zawsze! Cóż, tak to już jest, ze jeden niezadowolony klient jest znacznie głośniejszy i nośniejszy w przekazie niż 10 zadowolonych. Marketingowo – straszny samobój. Z pewnością okaże się długotrwały i kosztowny w skutkach. A przecież stanowczość wcale nie wyklucza życzliwości. Czy na pewno zestresowanie i wdeptanie w ziemię jest lepsze niz zyczliwe podsuwanie różnych rozwiązań wyjścia z trudnej sytuacji?
Niezależnie od tego, że w życiu wszystko do nas wraca, a nigdy nie wiadomo, kiedy my sami będziemy potrzebować czyjejś życzliwości.

Życzliwość nic nie kosztuje, a może sprawić, że czyjeś życie będzie łatwiejsze. W ciężkich czasach ludzie powinni być w stosunku do siebie przyjaźni, życzliwi i nawzajem sobie pomagać. Brzmi banalnie? Oczywiście. Problem w tym, że ten banał jest ciągle aktualny.

Jakąś wadę muszę mieć czyli jak rzucić palenie?

Co roku trzeci czwartek listopada obchodzony jest jako Światowy Dzień Rzucania Palenia. Czy to dobry moment na zrobienie rachunku sumienia? Dla mnie tak, gdyż niestety ten nałóg jest także moim smutnym udziałem. Najgorsze jest to, że zdroworosądkowe argumenty mało mnie motywują. Wiem, że palenie jest szkodliwe, ale ja po prostu to lubię…
Powaznym problemem robi się już jednak kwestia finansowania – coraz droższe papierosy stanowią coraz poważniejszą pozycję w budżecie. Zapowiedzi na przyszły rok są jeszcze bardziej dołujące, więc czas najwyższy coś z tym zrobić. Tylko co? 

Zawsze najbardziej chce mi się palić wtedy, gdy nie mogę lub gdy właśnie skończyły mi się papierosy. Nie nastawiam się więc na mocne postanowienia typu od jutra, od poniedziałku czy od nowego roku – definitywnie rzucam palenie. Spróbuję metodą małych kroczków – mam nadzieję, ze przyniesie efekty przynajmniej w znacznym ograniczeniu nałogu. A moje małe kroczki to przede wszystkim reżim w trzymaniu papierosów „nie pod ręką”. Chodzi mi o wytępienie odruchu sięgania po papierosa. Od teraz każdy papieros musi być przemyślany i palony z namysłem, a nie odruchowo w stylu – dzwoni telefon, rozmawiam i palę. Jako kolejny krok – to odraczanie o 5, 10, 15 minut itd. Ciekawe co mi z tego wyjdzie?

A może ktoś ma lepszy sposób?  

Ogólnopolski Dzień bez Długów

Dzień 17 listopada to pierwszy Ogólnopolski Dzień bez Długów. Data niejako symboliczna – poświęcony oszczedzaniu październik już za nami, a przed nami generujący zawsze dodatkowe koszty grudzień. Akcja stanowi fragment większej kampanii propagującej odpowiedzialne zadłużanie. Więcej na ten temat można poczytać tu:

Nasze długi

A tak zwyczajnie i po ludzku – kredyty są dla ludzi i czasami warto z nich korzystać. Czasami nie ma innego wyjścia i trzeba. Róbmy to jednak mądrze i odpowiedzialnie, gdyż niebezpieczeństwo nadmiernego zadłużenia się jest bardzo duże. Statystyki pokazują, że uległo mu sporo osób.
Ja sama też, z różnych powodów i niekoniecznie tylko własnej winy – spłacam zaszłości, marząc o wyjściu w końcu na prostą. Swiatełko w tunelu widzę – mam tylko nadzieję, że mnie nie rozjedzie. W każdym razie – do kredytów mam głęboki uraz.
Warto o tym pamiętać w szale przedświątecznych zakupów i licznych superokazji. Kupuje się łatwo, na kredyt szczególnie. Kiedy jednak wszystko to w styczniu podliczymy – skończy się kacem psychicznym. I jakąś tam część naszego dnia pracy poświęcać będziemy na spłacanie tego, co wcześniej pożyczyliśmy. I oby za rok, w kolejnym Dniu bez Długów nie był nam potrzebny
Poradnik Dłużnika

Żeby wygrać – trzeba grać?

Żeby  wygrać – trzeba grać, wiadomo. Żeby przegrać – nie potrzeba nic więcej. Tylko szanse zdecydowanie większe i krańcowo odmienny efekt końcowy.
Ostatnio dużo się mówi i pisze o hazardzie, również w aspekcie uzależnienia i jego skutków.  Normalny, zwyczajny człowiek uważa, że jego to nie dotyczy? Jaki hazard? Jakie uzależnienie? I pewnie w większości przypadków jest to prawda, ale czy to oznacza, że problemu w ogóle nie ma? Jak często wysyłamy SMS-y na różnego rodzaju konkursy? A gry liczbowe typu Lotto? Nawet nieduże, ale regularne stawki generują wysokie koszty…

Dwa lata temu, przez cały 2007 rok wspólnie z dwiema koleżankami w pracy grałyśmy w Duzego Lotka. Za każdym razem, gdy była kumulacja wysyłałyśmy kupon z 3 zakładami. Metody stosowałyśmy różne: na chybił trafił, nasze szczęsłiwe liczby, napisany programik komputerowy losujący liczby. Przez rok miałyśmy tylko 2 czy 3 „trójki” – czyli byłyśmy sporo na minusie. Ile? Cóż, nie wiemy, gdyż nie liczyłyśmy. W każdym razie w ubiegłym roku zastosowałyśmy metodę zupełnie inną. Za każdym razem, gdy była kumulacja – wrzucałyśmy po 2zł do podręcznej skarbonki. Wysyłałyśmy kupon tylko wtedy, gdy kumulacja przekraczała 20 milionów – zdarzyło się to tylko kilka razy. Z efektem zerowym. Za to pod koniec roku, pod choinkę otworzyłyśmy skarbonkę – było tam prawie 400zł. Tyle wydałybyśmy, gdybyśmy grały. W tym roku już w ogóle dałyśmy sobie spokój. 
Ten przykład obrazuje wyraźnie, że nawet przy małych stawkach – można sporo przegrać. A co się dzieje, gdy próbując zwiększyć swoje szanse zaczynamy wysyłać więcej kuponów? Moze zacząć robić się groźnie, szczególnie w sytuacji, gdy zaczyna brakować pieniędzy.

Może więc, chcąc zachować pełną kontrolę również nad naszymi słabostkami i chęcia kuszenia losu, aby się do nas usmiechnął – zacząć po prostu liczyć? Nawet grając okazyjnie, od czasu do czasu, po prostu zapisywać: ile wydajemy i ile ewentualnie wygrywamy. Bacznie obserwujmy bilans takiego rozliczenia – może być niezłym zimnym prysznicem.

Planowanie świątecznych prezentów

Świąteczne prezenty w listopadzie? Przecież to absurd. Listopad to listopad, w przedświąteczny nastrój wpadamy dopiero w grudniu. Też drażnią mnie adwentowe kalendarze, które widziałam w Lidlu już w październiku. Jadąc w Zaduszki do pracy – na widok wielkiej świątecznej reklamy przy jednej z głównych ulic Gdańska – poczułam niesmak. Czym innym jednak podśpiewywanie kolęd, a czym innym planowanie najbliższych tygodni.

Prezenty powinny mieć charakter indywidualny, dopasowany do konkretnej osoby, a nie taśmowy. Oznacza to, że musimy poświęcić im trochę czasu, nie tylko pieniędzy. Niezależnie od faktu, że jestem idealistką i uważam, że nie pieniądze są tu najistotniejsze. A jeśli w dodatku środki są też mocno ograniczone, to alternatywą może być zakup taniego Uniwersalnego Zestawu Podarunkowego nr 1 lub 3 ….
Teraz jednak jeszcze mamy szansę na nieco twórczej inwencji. Siadamy i robimy listę osób, którym zamierzamy kupić prezent. Przy każdym dopisujemy orientacyjny krąg poszukiwań: ciekawa ksiażka (ale taka, która na pewno spodoba się obdarowanemu), album lub ramka do zdjęć, płyta lub film (też idealnie dopasowana) itp. Zasada obowiązuje także w stosunku do dzieci. Kilka lat temu moi siostrzeńcy (wówczas w przedszkolu) uwielbiali Kubusia Puchatka, a więc nawet kupując im lizaki – starałam się wyszukać z tym właśnie motywem. Bycie dobra ciocią zobowiązuje, a radość dzieci była bezcenna 🙂
Ostatnia kolumna przy każdej pozycji to planowana kwota, jaką chcemy przeznaczyć na prezent. Na końcu musimy ją podsumować i sprawdzić, czy stać nas na to. Jeśli nie – obcinamy poszczególne kwoty. Warto zostawić listę na później. Będzie mozna odhaczać poszczególne pozycje. I korygować rachunki. 
Najbliższe wolne popołudnie przeznaczamy na wypad po sklepach. Jeszcze da się to zrobić na spokojnie – do przedświątecznej gorączki zakupowej jeszcze trochę czasu. Rozglądamy się i patrzymy na ceny. Być może od razu trafimy na coś fantastycznego – wtedy możemy kupić. Nie musimy tego jednak robić na siłę. Za tydzień czy dwa, moze w innym centrum handlowym – powtórzymy operację. Naszym atutem jest spokój wynikajacy z rezerwy czasowej.

Gdy jednak weźmiemy się za to 3 dni przed świętami – czas stanie się naszym wrogiem. I kupimy prezenty na zasadzie „nie mogę wyjść z tego sklepu czegoś nie kupując”, obiecujac sobie, że następnym razem nie popełnimy tego błędu.

A na koniec mała, drobna uwaga: podobno prezent powinien być dopasowany do osoby, ale niepraktyczny tzn. taki, na które samemu żal wydać pieniądze. Za to gdy się to coś dostanie w prezencie ….

Dzień wolny od handlu

Tak na wszelki wypadek, dla tych najbardziej zabieganych. Jutro, 11 listopada to dzień wolny również od handlu. Mogą byc problemy z kupnem np.chleba – na stacjach benzynowych raczej trudno go dostać. O moich sposobach na przechowywanie świeżego chleba pisałam tu:
Świeże pieczywo na wyciągnięcie ręki
Jeśli ktoś ma lodówkę opróżnioną do cna – musi zrobić zakupy jeszcze dziś. Niektóre sieci handlowe pracują dziś dłużej. Wiem, ze robi to „Real”, ale z pewnością nie jest wyjątkiem. Niestety, kolejek się nie uniknie.
Ja zapomniałam o drożdżach (kupię je po pracy w sklepie osiedlowym). Na świąteczny obiad planuję udziec z indyka z kluchami na parze. Bardziej patriotyczna byłaby gęś, ale moja wątroba też ma swoje prawa 🙂    

Kawa z "dobrym" kodem paskowym

Nie samym chlebem człowiek żyje – to wiadomo od zawsze. Używki też są dla ludzi – pod warunkiem, że podchodzimy do nich rozsądnie i z umiarem. Ja nie mogę żyć bez kawy….
Na rynku mamy olbrzymi wybór różnego rodzaju kawy. Niektóre są nawet bardzo tanie. Czy dobre? Cóż, to już kwestia gustu i tego, co kto lubi. Ja zdecydowanie wolę mniej, ale taką, która mi po prostu smakuje.
Na co dzień piję kawę zaparzaną po turecku – z gruntem. Bardzo mocną i bez dodatków – żadnej śmietanki, mleka czy cukru. Od święta – z ekspresu ciśnieniowego. A gatunki? Cóż, patriotką tu nie jestem i nie kupuję kawy kierując się zasadą „dobre, po polskie”. Wprost przeciwnie – szukam głównie kawy niemieckiej i to produkowanej na rynek niemiecki z kodem paskowym zaczynajacym się od 40.
Przede wszystkim kupuję „Idee Kaffee”:

Kawa Idee Kaffee

Gdyby wierzyć reklamie – jest to kawa łagodna dla żołądka. Polskiego odpowiednika nie ma, kupić ją mozna tylko w niewielu sieciach. Ja spotykam ją w delikatesach „BOMI”, ale paczka 500g kosztuje tam ok. 24zł. Nawet z uwzględnieniem 3-procentowego rabatu (o kartach rabatowych pisałam tu) – nie jest to mało. Na szczęście mam dojście do prywatnego importu i kupuję ją po 16zł – róznica jest znacząca.

Gdy czasem zdarza się, że zabraknie mojej kawy – kupuję „Jacobs Kronung” :

kawa Jacobs

Też niemiecką i też z tego samego stoiska na moim osiedlowym bazarku. Za paczkę 500g – 15zł. Ta cena jest juz zupełnie porównywalna z cenami promocyjnymi w hipermarketach – choć tam można dostać tylko polską – z kodem paskowym 59. Czy prawie to samo oznacza w tym przypadku różnicę? Ja ją czuję, choć nie jest dla mnie aż tak bardzo znacząca.
Miesięcznie kupuję 2-2,5 kg kawy. Lubię mieć trochę zapasu.

A teraz –  pora na poobiednią kawę…

 

Pakiet antygrypowy

Epidemia grypy u naszych wschodnich sąsiadów trwa. Coraz więcej przypadków pojawia się także u nas. Zasada, że lepiej zapobiegać niż leczyć pasuje tu idealnie, powoli dojrzewam więc do zaszczepienia się przed grypą. W poniedziałęk sprawdzę jakie możliwości oferuje Luxmed (moja firma wykupiła tam pakiet zdrowotny dla pracowników) – może nie wyjdzie tak drogo? Z tego co można znaleźć w sieci – koszt szczepionki na grype sezonową to ok.25 zł, nie jest to więc cena powalająca. Koszty leków na ewentualne powikłania pogrypowe z pewnością będą wyższe.
Niezależnie od tego – kilka dni temu byłam w aptece i kupiłam podstawowe leki zwalczające skutki grypy i przeziębienia. Wzrost zachorowań takze u nas może spowodować jeśli nie wzrost cen, to chociażby kolejki w aptekach. Działam więc wyprzedzająco, gdyż szanse na przetrwanie jesieni i zimy bez kataru są raczej niewielkie.
Oprócz tego mam słoik miodu lipowego (kupiony okazyjnie bezpośrednio od zaufanego producenta). Herbatę z cytryną pijam codziennie. Czosnku nie znoszę w żadnej postaci (moja wątroba odchorowuje nawet niewielką ilość), psychicznie jestem uczulona na sam zapach. Chyba brakuje mi jeszcze soku malinowego – muszę poszukać jakiejś promocji. 

A w ramach popularyzacji wiedzy o świńskiej (A/H1N1, nowej, kalifornijskiej, meksykańskiej) grypie – zapraszam tu:
Oswajanie świńskiej grypy
Wiedzy nigdy dość, a skoro można uczyć się za pomocą gry komputerowej – to forma dosyć atrakcyjna, prawda?

Świeże pieczywo na wyciągnięcie ręki

Kto nie lubi świeżego pieczywa na śniadanie? Lub na kolacje, czy nawet w środku nocy? Pewnie większość z nas. Nawet jednak mieszkając blisko piekarni – nie zawsze musimy mieć szczęście i trafić na świeżą dostawę. Ja uwielbiam chleb i bułki chrupiące, mocno spieczone – takie z dna pieca. Często (ale nie zawsze i nie wszędzie) trafiam na takie i kupuję od razu większą ilość. Pokrojony chleb (jeśli uda mi się kupić gorący – kroję go sama) oraz bułki – wszystko wkładam do zamrażalnika. Cóż, porządna lodówka z dużym zamrażalnikiem to podstawa racjonalnego oszczędzania żywności. W efekcie wstając rano – najpierw wyciągam z lodówki bułki czy kilka kromek chleba (dlatego wkładam pokrojony) na śniadanie i zostawiam na stole. Po godzinie w temparaturze pokojowej są już odmrożone i w takim stanie świeżości jak wtedy, gdy je wkładałam. Proces odmrażania można przyspieszyć w kuchence mikrofalowej czy piekarniku, ale rzadko to robię. Robię kanapki i w pracy mam świeże pieczywo na śniadanie. Koszt jednej bułki wychodzi mi ok.50 groszy. Porównując to z ceną 2,50zł – bułka z firmy cateringowej działąjącej na terenie mojej firmy – róźnica jest znaczna. Po pomnożeniu przez ilośc dni roboczych w miesiącu – tym bardziej się opłaca. Dodatkowo jeszcze jem taką wędlinę czy ser, na który akurat mam ochotę i przeciw czemu nie będzie się buntowała moja pozbawiona pęcherzyka żółciowego wątroba.    
A tak na marginesie – do chleba mam w ogóle szczególny stosunek. Pochodzę z domu, w którym zasadą było to, że chleba nie wolno wyrzucać do śmieci. Przed ukrojeniem pierwszej kromki chleba – moja Mama zawsze nożem robiła na nim znak krzyża świętego. Chleb po prostu trzeba szanować. 
Jak to pisał Norwid?

Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi
przez uszanowanie dla darów nieba,
Tęskno mi, Panie!”.
    

Mój sposób pozwala mi na to, że na biężąco mogę regulować ilość potrzebnego w danym dniu pieczywa, a jednocześnie – nie jem czerstwego.