Wkładałam dziś pranie do pralki. Zaraz potem sięgnęłam po Persil w żelu. Oczywiście jeszcze dodatkowo Vanish, żeby pozbyć się uciążliwych plam. Calgon, żeby “przedłużyć życie pralki”. Na koniec jeszcze Lenor – rzeczy będą miękkie i ładnie będą pachnieć przez cały dzień.
Czy bez tego całego kompletu nie dałoby się zrobić prania?
Jeszcze gorzej jest w sklepie spożywczym. Jogurt – obowiązkowo z bakteriami L.Casei. Na szczęście piję kawę Jacobs, która zawiera przeciwutleniacze – zapobiega to powstaniu wolnych rodników.
Dołóżmy do tego wszelkie suplementy diety, bez których w ogóle nie można żyć. Codziennie uzupełniamy niedobory magnezu, witamin, luteiny itp.itd. Dezodorant – tylko z antyperspirantem. Do kosmetyczki nie da się już pójść tylko po maseczkę na twarz, teraz mamy mikrodermabrazję i mezoterapię.
Wszystko to brzmi bardzo poważnie i w wielu przypadkach – jeszcze bardziej niezrozumiale. Zastanawiam się ile osób naprawdę sięgając po te produkty – rozumie co się kryje pod tymi ładnie i bardzo naukowo brzmiącymi nazwami?
Czy gdyby w mediach pojawiła się krótka informacje: we wszystkich jogurtach produkowanych w Polsce wykryto bakterie L.Casei – nie wywołaby to paniki i załamania rynku jogurtów?
Mam wrażenie, że bardzo jesteśmy podatni na reklamę. Marketingowcy wytwarzają w nas potrzebę czegoś, czego nawet nie musimy rozumieć, ale mieć musimy.
Jak ludzie mogli kiedyś żyć pijąc sok bez błonnika, a do prania używając tylko proszku? Może rekompensatą był za to dobry, pachnący chleb? Bez utrwalaczy, ulepszaczy i tego wszystkiego, o czym lepiej chyba nie wiedzieć jedząc kromkę z mixem masłopodobnym.