Bezpieczne zakupy w sieci

Jak wiadomo – zakupy w sieci są zdecydowanie wygodniejsze i tańsze niż w tradycyjnych sklepach. Przekonuje się o tym coraz więcej osób. Klikam i zamówiony towar po kilku dniach mam w domu. Praktycznie w internecie można w tej chwili kupić już wszystko, choć ja osobiście mam dość wąski zakres towarów, które kupuję bez dotknięcia. Ograniczam się głównie do książek, płyt i programów komputerowych. Oczywiście też staram się wykorzystywać wszelkie promocje, kupony rabatowe itp.
Zakupy w internecie generują zawsze jeden problem – jak za nie zapłacić? Najprościej oczywiście kartą. Kiedyś konieczna była karta kredytowa – tzw.”wypukla” , teraz wystarczy już zwykła Elektron. Płatności internetowe wymagają jednak wielkiej ostrożności – sieciowych oszustów nie brakuje. Kwestia aktualnego programu antywirusowego, unikanie wchodzenia na dziwne strony czy klikania w linki otrzymane od nieznanych nadawców jest takim truizmem, że nawet nie warto o tym wspominać.  Realizując płatność – zawsze sprawdzajmy, czy adres strony zaczyna się od https – ta literka s na końcu oraz kłódka na pasku świadczy o tym, że połączenie jest bezpieczne. Gdyby nasze dane dostały sie w niepowołane ręce – możemy mieć nagły i niespodziewany debet na koncie. Warto więc być ostrożnym i mieć oczy z tyłu głowy.

Ja swoje płatności realizuję kartą kredytową. Może jednak pora dać jej odpocząć? Ostatnio zostałam zaproszona do testowania karty internetowej banku BZWBK. Spodobała mi się sama idea – karta techniczna, tylko do płatności w internecie. Planując zakupy – przelewamy  środki na konto tej karty i za jej pomocą – realizujemy płatność. W ten sposób unikamy możliwości wpędzenia nas w debet – na koncie karty środki mamy praktycznie tylko przez chwilę i tylko tyle – ile potrzebujemy. W teorii wygląda to obiecująco – zobaczymy co z tego wyjdzie w praktyce. Dziś o świcie założyłam kartę internetową BZWBK i zaczynam jej testowanie. Swoimi wrażeniami będę się dzielić w kolejnych notkach.

Szkolenia unijne

W ramach środków pomocowych z UE, trochę przez przypadek trafiłam na dwumiesięczny kurs pozyskiwania i rozliczania funduszy unijnych. A ponieważ Unia płaci – to i wymaga. Do rozliczenia tego naszego szkolenia (10 uczestniczek) potrzebne są takie sterty papieru, że na pewno jest jedna z nzajbardziej znaczących pozycji kosztorysu. Unijna biurokracja jest nieubłagana i w dodatku bardzo konserwatywna. Technologia elektroniczna w ogóle nie wchodzi w rachubę, musi byc papier – podpisany i z pieczątkami.
Inne uwarunkowania są może bardziej przyjemne, ale moim zdaniem – zupełnie niepotrzebnie i tylko podnoszące koszty. Zajęcia są codziennie od poniedziałku do piątku, w godzinach 8-14. Za uczestnictwo w kursie dostajemy stypendium szkoleniowe. Wprawdzie niewiele – 3zł z groszami za godzinę, ale zawsze wydawało mi się, że samo zdobywanie wiedzy leży w moim interesie i dziwne wydaje mi się takie dodatkowe motywowanie. No, ale Unia wymaga… W ramach 6-godzinnych zajęć dostajemy codziennie obiad. Ciekawe, dlaczego nie ma takiego wymagania w kodeksie pracy? W końcu 8 godzin pracy to z pewnością znacznie większy wysiłek niż 6 godzin szkolenia. Dodatkowo – zwracane są nam wszystkie koszty codziennych dojazdów – wszystkie jesteśmy z Gdańska…

Fajnie, że płyną do nas pieniadze za UE, ale chwilami mam wrażenie, że jakaś ich część jest wydawana jakby nieco rozrzutnie. Gdyby obciąć te wszystkie dodatki – to szkolenie mogłoby przejść nie 10, a znacznie więcej osób. Czy mimo wszystko nie byłoby to bardziej racjonalne?  

Pośmiertny Program Emerytalny

Pracownicze Programy Emerytalne są bardzo atrakcyjną formą dodatkowego wynagradzania pracowników. Z punktu widzenia pracownika – dodatkowe środki wpłacane na konto emerytalne na pewno mogą być znaczącym argumentem przyciągającym. Korzysta z tego większość wielkich korporacji. Członkiem takiego programu był także mój mąż. Zmarł w kwietniu 2006r., a więc 4,5 roku temu. Likwidując wszystkie jego sprawy – zgłosiliśmy się także m.in. do Nationale Nederlanden (II filar emerytalny) oraz do PPP. Sprawy załatwiono, środki przekazano. W ubiegłym roku okazało się, że w wyniku remanentu w ZUS – znalazły się jeszcze jakieś środki. Poinformował mnie o tym ING Nationale Nederlanden, przesyłając od razu druczki, które muszę wypełnić. Również poszło szybko i sprawnie.
Kilka miesięcy później, w październiku wyjęłąm ze skrzynki list z Pracowniczego Programu Emerytalnego. Adresatem był mój zmarły mąż. Otworzylam i dowiedziałam się, że na koncie jest niespełna 30zł. Zadzwoniłam prosząc o wyjaśnienie. Na początku odsyłano mnie od jednej osoby do drugiej i nikt nie potrafił odpowiedzieć mi na kilka prostych pytań:
– skoro konto w funduszu zostało zlikwidowane trzy lata wcześniej – skad wzięły się tam jakieś środki?
– jaki jest sens wysyłania listów do osoby nieżyjącej?
– członek funduszu nie żyje, dokładnie wiadomo – kto był spadkobiercą zgromadzonych składek – dlaczego informacji nie wysłano do mnie i/lub syna?
Któraś z kolejnych osób w łańcuszku w końcu zobowiązała się do wyjaśnienia sprawy i rzeczywiście dotrzymała słowa. Następnego dnia zadzwonił do mnie wiceprezes funduszu, bardzo grzecznie przeprosił za sytuację, wyjaśnił że te pieniądze pojawiły się na tym koncie w wyniku jakiegoś wyrównania/zmiany sposobu naliczania czy coś w tym stylu., zobowiązani są do wysyłania takich informacji i ktoś po prostu nie zauważył, ze konto zostało zamknięte z powodu śmierci. Pieniaczem nie jestem, błędy ludzkie się zdarzają. Potem była jeszcze jakaś wymiana maili pocztą korporacyjną (pracowałam w tej firmie, byłam członkiem tego samego PPP) – sprawę uważałam za zakończoną. Do wczorajszego dnia, kiedy to wyjęłam ze skrzynki pocztowej zaadresowany na mojego męża list z logo Pracowniczego Programu Emerytalnego.
Cóż, jak widać niektóre fundusze emerytalne nie chcą tracić członków nawet po śmierci. Tym razem nie mam już zamiaru wydzwaniać. Samego listu nie otworzyłam (w końcu nie do mnie jest adresowany). Mam zamiar włożyć go w kopertę, dołożyć kartkę z komentarzem i odesłać.
I zastanawiam się tylko, czy moje własne środki w tym funduszu są bezpieczne? Zysk za ostatni rok to 11,8% – nie jest to mało. Problem w tym, że skoro jest tam taki bałagan w papierach – czy można mu ufać? Delikatność w tej sytuacji jest już nawet sprawą drugorzędną, choć moim zdaniem istotną.
Ciekawe, przez ile lat po śmierci można być członkiem funduszu? I czy za 16 lat, kiedy to mój mąż osiagnąłby wiek emerytalny – zaczną przychodzić przelewy?

Wniosek o fundusze unijne – cd.

Kontynuując poprzednią notkę
Fundusze unijne – wypełnianie wnosku
ciąg dalszy moich refleksji związanych z wypełnianiem wniosku o dofinansowanie dzialalnosci gospodarczej.
Część IV – działania podjęte na rzecz uruchomienia działalności.
Tu na szczęście nie miałam więszych problemów. Podstawą mojej firmy będzie komputer, internet i ja. Nie potrzebuję żadnego biura, magazynu itp. Ponieważ jednak coś trzeba było tam wpisać – wpisałam lokal własny – a konkretnie pokój w mieszkaniu. Z posiadanych urządzeń wpisałam drukarkę (a właściwie urządzenie wielofunkcyjne)  i router. Koncesji (np. na alkohol nie potrzebuję), a wszystkie wymagane licencje kupię razem z oprogramowaniem. Pracowników póki co nie planuję zatrudniać (choć nie wykluczam cichej eksploatacji własnego osobistego syna). Jest tam też punkt związany z dodatkowymi kwalifikacjami i doświadczeniem zawodowym. Warto tu wpisać jak najwięcej, oczywiście pod kątem umiejetności najbardziej przydatnych z punktu widzenia planowanej firmy.
Część V wniosku to kalkulacja kosztów potrzebnych do rozpoczęcia działalności. Wpisujemy wszystko to – co jest nam potrzebne na start. Warto pamiętać, że oprócz rzeczy jak najbardziej materialnych (w moim przypadku m.in. komputer i akcesoria do niego, oprogramowanie) – do wydatków koniecznych można zaliczyć także np. koszty rejestracji firmy czy domeny internetowej. Ponieważ wymagany wkład własny wynosi 25% – każdą z poszczególnych pozycji podzielilam proporcjonalnie: 1/4 kwoty moja, 3/4 – unijne.
Cżęść VI – specyfikacja i harmonogram zakupów. Tu wpisujemy harmonogram wydawania przyznanych środków. Wpisujemy tu kwoty wykazane wcześniej jako do sfinansowania z funduszu. Ponieważ ja wszystkie pozycje podzieliłam proporcjonalnie – to tu też musiałam wpisać je wszystkie. Termin zakupu – listopad, kwoty – 75% brutto. Istotnym aspektem jest tu konieczność wydania środków w ciągu 30 dni od podpisania umowy. Harmonogram musi to uwzględniać. Na końcu dopisujemy uzasadnienie celowości zakupów. W moim przypadku – sprawa była prosta: komputer + oprogramowanie. W dodatku musi być kupowane razem – jednostkowo nie ma sensu. Remontu generalnego mieszkania nie podjęłabym się uzasadniać, więc nie wpisywałam.
Część VII – charakterystyka ekonomiczno-finansowa przedsięwzięcia. Mały haczyk może tkwić tu zaraz na początku: szacowana wartość przychodów. Wprawdzie w samym formularzu wpisuje się po prostu kwotę, ale ten punkt był akurat szczegółowo omawiany podczas rozmowy z doradcą. Lepiej nie brać kwot z kapelusza – trzeba mniej więcej wiedzieć czego się spodziewamy. Z pewnością pomiędzy pierwszym i dwunastym miesiącem będą znaczne różnice – spodziewane przychody trzeba więc jakoś uśrednić. Podobnie z wydatkami, choć tu mogą być bardziej stałe.
Znaczącą pozycją w tej części wniosku jest składka ZUS. W celu jej obliczenia – najlepiej sięgnąć do źródła czyli ZUS-u. Ładnie rozpisane są na tej stronie:
ZUS – ubezpieczenia społeczne
W moim przypadku – mogę skorzystać z obniżonej składki. Jest to moja pierwsza firma, nigdy wcześniej nie prowadzilam działalności gospodarczej, więc spełniam wszystkie kryteria.
Na końcu formularza znajdują się oświadczenia. Znaczna ich część dotyczy otzrymanych wcześniej środków de minimis czyli otrzymanego wsparcia publicznego. Chodzi tu o środki na wsparcie działaności nieprzekraczające 200 tys. euro w ciągu ostatnich 3 lat. Firmy nie miałam, ze wsparcia nie korzystałam, wieć wszędzie wpisywałam 0.

A od dziś – zaczynam kurs właśnie funduszom unijnym (pozyskiwaniu i rozliczaniu) poświęcony. Mam nadzieję, że zdobędę wiedzę. Z pewnością będę sie nią dzielić na blogu.

Fundusze unijne – wypełnianie wniosku

Niedawno złożyłam wniosek o dofinansowanie rozpoczęcia działalności gospodarczej. I trochę się z nim namęczyłam, gdyż ani w wersji papierowej ani na stronach UP nie ma żadnego wyjaśnienia i pomocy. A doradca zawodowy jest od oceny, a nie od doradzania. Pisałam o tym we wcześniejszej notce:
Szkolenie z urzędologii czyli zadawanie głupich pytań

Teraz pora na kilka uwag dotyczących wypełniania wniosku. Opisane przeze mnie zasady dotyczą Powiatowego Urzędu Pracy w Gdańsku. Podejrzewam jednak, że w innych miastach są bardzo podobne.
Przede wszystkim, żeby starać się o unijne dofinansowanie na start własnej działalności – trzeba wcześniej co najmniej przez 3 miesiące być zarejestrowanym jako osoba bezrobotna. Maksymalna kwota dofinansowania to sześciokrotność przeciętnego wynagrodzenia i na dzień dzisiejszy wynosi 19187,10 zł. Wymagany wkład własny wynosi 25%. Przyjmowanie wniosków na dany miesiac – do 10-go każdego miesiaca. W październiku wypadało to akurat w niedzielę, a więc wnioski przyjmowano do piątku 8-go.
Ponieważ dosfinansowanie związane jest z rozpoczęciem dzialalności – warunkiem podstawowym jest to, że nie możemy jej zarejestrować wcześniej. Kolejność jest prosta – najpierw podpisanie umowy, dopiero potem zakłądanie firmy.

W części I wniosku – dane wnioskodawcy. Tu nie ma niespodzianek.
Część II wniosku – zabezpieczenie. Wybierając poręczenie innej osoby warto pamiętać, że konieczna będzie także zgoda współmałżonka żyranta.
Część III – opis projektowanego przedsięwzięcia. Tu najwięcej problemów miałam z wyszukaniem podklasy rodzaju działalności zgodnie z PKD czyli Polska Klasyfikacja Działalności. Owszem, wniosek wypełniałam korzystając z internetu czyli miejscem wiedzy wszelakiej i wszechstronnej. W tym jednak przypadku okazało się, że informacji znalazłam aż za dużo i to w dodatku nawzajem sprzecznych. Wszystko przez to, że kilka lat temu wprowadzono nowy PKD, a google są pamiętliwe. Z interesujących mnie kategorii znalazłam jednak w ten sposób kilka numerów i sięgnęłam do źródła czyli GUS-u
GUS – klasyfikacje PKD
Pobrałam program. Jest tam też przejście pomiędzy starymi i nowymi numerami PKD. Każdy z numerów można też wyszukać bezpośrednio w wyszukiwarce :

wyszukiwarka PKD 2007 

Kliknięcie na numer podklasy powoduje wyświetlenie dodatkowego okna z jego pełnym opisem:

opis podklasy PKD 

W ten sposób poznajdowałam sobie wszystkie potrzebne mi numerki.
Istotne jest tu także to, że  nie warto ograniczać się do jednego numeru. Prowadząc własną DG będziemy mogli świadczyć tylko te usługi, które
mieszczą się w ramach zadeklarowanych przez nas klasach PKD, lepiej więc nie ograniczać się już na starcie.

W tej części formularza miałam problem z rubryka banalną: termin rozpoczęcia działalności. Z mojego punktu widzenia – mogę od jutra. Z punktu widzenia UP – po podpisaniu umowy czyli kiedy? Podobno mam szansę na otrzymanie pieniędzy na początku listopada, ale na wszelki zaś – zostawiłam tam puste miejsce i spytałam o to przesluchującą mnie dopradczynię. Doradzila mi wpisanie tam tylko miesiąca – listopad.
Pozostałe punkty tej częsci to już tylko wizja tego – co i jak chcemy robić. Wpisałam tu to, co zamierzam i jak to wygląda w otoczeniu rynkowym. Warto to dobrze przemyślec, gdyż podczas rozmowy z doradcą właśnie o tym trzeba sporo opowiadać. Ja z moją wizją zdążyłam się już zżyć i tu akurat nie miałam problemów.

Ciąg dalszy – w kolejnej notce czyki tu:
Wniosek o fundusze unijne cd.

Naprawa gwarancyjna

Latem tego oku kupiłam aparat fotograficzny – Coolpix S3000 firmy Nikon. Nie był drogi – 499zł. Automat z wieloma programami (w tym zdjęcia panoramiczne) – jak na moją znajomość fotografii – idealny. W dodatku mały kompakt idealnie mieszczący się w mojej torebce.
Kilka tygodni temu zauważyłam jednak dziwne zjawisko: po włączeniu aparatu, gdy autofocus zaczyna ustawiać ostrość, słychać w nim ciche, ale wyraźne trzaski. Czy to oznaka jakiejś awarii? A może było tak wcześniej, tylko robiąc zdjęcia na wolnym powietrzu – nie sł
yszałam? Postanowiłam zasięgnąć opinii fachowca. I na samym starcie spotkała mnie niespodzianka. Jedyny w Polsce serwis Nikona jest w Warszawie, a więc dość daleko od Gdańska. Zadzwoniłam. Na infolinii poinformowano mnie, że najlepiej przesłać przez DHL Owszem, mogę próbować przez sklep, w którym kupowałam, ale nie muszą się zgodzić, a poza tym będzie to trwało dłużej. Przeczytałam więc dokładnie instrukcję, zapakowałam aparat i zadzwoniłam ponownie, tym razem jednak wybierając serwis, a nie infolinię. Paradoksalnie – dowiedziałam się więcej i konkretniej. Przede wszystkim – dowiedziałam się jakie dokumenty muszę przesłać razem z aparatem, dostałam numer klienta, pod jakim Nikon figuruje w DHL-u. Nawet pytania – kto pokryje koszty przesyłki nie zdążyłam zadać – od razu poinformował mnie, że wysyłam na ich koszt. W efekcie w ubiegły poniedziałek kurier odebral ode mnie przesyłkę. Dzień później otrzymałam maila z serwisu Nikona, że przesyłka dotarła. Dodatkowo – numery klienta i zlecenia, dzięki którym mogę śłedzić status naprawy w internecie.
Aparat wrócił do mnie wczoraj. W opisie naprawy wpisano wymianę podzespołu optycznego. Problem w tym, że trzaski słychać nadal… Doszłam jednak do wniosku, że może jestem przewrażliwiona? W końcu zdjęcia robi przez cały czas bez problemu. Do lata 2012 jestem zabezpieczona – jak się zepsuje ponownie – mam dwuletnią gwarancję. Po jej upływie – każda naprawa będzie raczej nieopłacalna, gdyż same koszty kuriera będą znaczące. Doliczając ewentualną wymianę części i robociznę – prościej będzie kupić nowy aparat. I może właśnie o to chodzi? Produkcja rzeczy niezniszczalnych jest dla producenta raczej mało korzystna – nie wytwarza zapotrzebowania na nowe zakupy.
A sam Nikon? Cóż, w moim przypadku rozmowa z infolinią okazała się mało konstruktywna, polecam raczej serwis. Status naprawy można wprawdzie śledzić na bieżąco przez internet, ale słownik jest raczej ubogi. Czeka na naprawę, jest naprawiany, został odesłany. Szablon malo precyzyjny. I tak naprawdę – to o wysyłce aparatu dowiedziałam się od kuriera, który wczoraj rano zadzwonił, aby się ze mną umówić. No i zabrakło mi słówka komentarza – co z tymi trzaskami? Jeżeli przesadzam – to może warto było to dopisać? Aparat chyba jednak był uszkodzony – w kosztorysie jest opis konkretnej części jaką wymieniono. W końcu fachowcom powinno się wierzyć, prawda?

Szkolenie z urzędologii lub zadawanie głupich pytań

Moim głównym zajęciem ubiegłego tygodnia było bieganie po urzędach, wypełnianie druczków i formularzy. I wyraźnie stwierdziłam, że bez kursu z urzędologii – nie jest to wcale takie proste.
Gdański Urząd Pracy jest miejscem przyjaznym. Zatrudnione tam osoby – są miłe i życzliwe, starają się pomóc. Pisałam o tym już kiedyś.
Urząd Pracy jest przyjazny petentowi
Zagłębiając się jednak bardziej – powoli dochodzę do wniosku, że poruszanie się po urzędach jest wielką sztuką, której znaczenia zdecydowanie nie docenia większość urzędników. Ponieważ na kursy z urzędologii nie ma raczej co liczyć – chyba trzeba wybrac metodę zadawania głupich pytań. Ja poszłam tą drogą i zaczynam ją doceniać.

Dla pracownika każdego urzędu – rola i zadania każdego z poszczególnych wydziałów jest prosta i oczywista. Dla kogoś wchodzącego z zewnątrz – niekoniecznie. W przypadku Urzędu Pracy – brakuje mi przede wszystkim tablicy z algorytmem poruszania się po urzędzie. Nie mam tu na myśli planu budynku i rozmieszczenia poszczególnych komórek – chodzi mi o kolejność załatwiania spraw. Gdy pod koniec czerwca rejestrowałam się jako osoba bezrobotna – poszło to szybko i sprawnie. Na wizyte umówiłam się przez internet, przyszłam na konkretną godzinę i szybko i sprawnie zostałam obsłużona. Wyszłam stamtąd z instrukcją: za 3 dni zgłaszam się w tym dziale, odbieram pismo i mając je w ręku – zgłaszam się u pośrednika pracy i tam załatwiam dalsze sprawy. Przypadkowo spytałam o szkolenia (pierwsze głupei pytanie) i od razu uzyskałam informację, gdzie jest dział szkoleń, w którym mogę się dopytać o dalsze szczegóły. I rzeczywiście – nie tylko dowiedziałam się, ale nawet od razu zostałam zapisana.
Kilka dni później trafiłam na stanowisko pośrednika. Trafiłam dobrze – bardzo miła i sympatyczna pani. Dowiedziałam się, że od tej pory będzie moim głównym kontaktem z UP. W każdej chwili mogę się do niej zgłosić. Fajnie? No pewnie. Tylko, że aby prosić o wyjaśnienie jakiegoś problemu – trzeba wpierw wiedzieć, że jakiś problem jest.
Kilka tygodni temu zaczęłam wydzwaniać i dopytywać się – co sie dzieje z moim szkoleniem “ABC przedsiębiorczości”? Niestety, zero informacji. Nikt nie był mi w stanie powiedzieć czy i kiedy na nie trafię, wszystkie informacje były ogólnikowe (nikt mnie nie spytał nawet o nazwisko) – mam czekać. Wtedy zadałam kolejne “głupie pytanie” – czy w międzyczasie mogę zapisac się także na inne szkolenie? Okazało się, że tak. Mam prawo do 3 szkoleń – zapisy tylko osobiście. 
Na ubiegły poniedziałek przypadał mi termin obowiązkowej wizyty u pśrednika. Tez poszło szybko i sprawnie. W sprawie szkoleń – radziła mi pójść do tamtego działu i przycisnąć ich. Przede wszystkim jednak – ponieważ minęły juz 3 miesiace od mojego zarejestrowania i już mogę ubiegać się o dofinansowanie działalności gospodarczej – kazała mi zgłosić się do doradcy zawodowego, aby umówić się na rozmowę. Poszłam i już na starcie okazało się, że jest bardzo mało czasu, musiałybyśmy się spotkać najpóźniej w czwartek, a mogę nie zdążyć. Ta presja czasu wydawała mi się dziwna, ale na szczęście znowu zaczęłam zadawać głupie pytania. Okazało się, że Urząd Pracy przyjmuje wnioski o dofinansowanie do 10-go każdego miesiąca. Pieniądze sie kończą, więc lepiej nie czekać do listopada i zrobić to jak najszybciej. Przejrzałam formularz, stwierdziłam, że dam sobie z nim radę i umówiłyśmy się na czwartek. Na końcu zadałąm pyatnie, któe wydawało mi się idiotyczne, ale zaryzkowałam i spytałam: jaka jest jej rola jako doradcy. I wyszło na to, że było to pytanie kluczowe: doradca nie jest od tego, aby pomóc w wypełnieniu wniosku, ale stanowi pierwsze sito kwalifikujące projekt. Od jej opinii zależy najwięcej. I wprawdzie wskazują jakieś drobne błędy do korekty, ale stronę merytoryczną tylko oceniają. Proste i oczywiste? Dla mnie wcale nie. Doradca bardziej kojarzy mi się z doradzaniem, a nie ocenianiem. Jak dobrze, że nie mam oporów, aby pytać 🙂

Wniosek wypełniłam – nie bez bólu. Jedną z kolejnych notek właśnie temu poświęcę – może komuś się przyda moje doświadczenie? Gdy w czwartek zgłosiłam się z wnioskiem u doradcy – okazało się, że mój doradca zachorował i trafiłam do koleżanki. W sumie dobrze – wyjątkowo sympatyczna. Maglowała mnie przeszło godzinę i wydaje mi się, że wypadłam całkiem dobrze. Wprawdzie też musiałam zadać głupie pytanie związane z formularzem, ale tu akurat większych niespodzianek nie było.
Jak dobrze jednak, ze psychicznie byłam przygotowana, z erozmowa z doradcą to tak naprawdę egzamin.
I aż boję się myśleć – ile głupich pytań będę musiała zadawać w urzędach przy rejestracji firmy.  

Sposób na strajk

Na ostatni czwartek w największych sieciach naszych hipermarketów byl zaplanowany strajk włoski – praca wolna, dokładna i zgodnie z wszelkimi procedurami. Z doniesień medialnych wygląda jednak na to , że raczej się nie udał. Dlaczego? Moim zdaniem był po prostu źle zorganizowany.
Rozumiem postulaty pracowników hipermarketów. Praca ciężka, nerwowa, niepewna i za psie pieniądze. Chyba najbardziej doskwierająca jest ta tymczasowość – umowy na czas określony, za pośrednictwem agencji. W dodatku pracy coraz więcej, a ludzi coraz mniej. Skąd ja to znam? Wprawdzie nigdy nie pracowałam w handlu, ale w mojej dawnej firmie intensywnie pracuje się nad wprowadzaniem podobnego modelu. I też wszyscy się boją, że za chwilę stracą pracę. Następna fala zwolnień przewidywana jest na listopad, ale w międzyczasie pod koniec września dostałam telefon z mojej byłej firmy, czy nie chciałabym przyjść na 3 miesiące do pracy? Za pośrednictwem agencji pracy tymczasowej. Odmówiłam…

Zakupy w hipermarketach robię często. W ostatni czwartek też miałam w planach pójście do Reala, ale wypadło mi kilka innych spraw i w rezultacie przełożyłam zakupy na piątek. Nie wiem więc jak to wyglądało w praktyce, znam tylko relacje medialne:
Nie strajkowali, bo się bali
Pracownicy hipermarketów są zastraszeni i mogę zrozumieć, że się bali. Dlaczego jednak nie zadziałały związki zawodowe? Czy “Solidarność” potrafi organizować tylko głośne demonstracje i palenie opon? Gdy potrzebne jest zorganizowanie akcji bardziej subtelnej – to już nie wychodzi? A może problemem jest to, że łatwo się “negocjuje” z kierownictwami państwowych zakładów pracy, ale w starcie z właścicielami firm bez PRL-owskich korzeni lepiej nie wchodzić? I w efekcie tam, gdzie naprawdę jest potrzebna zorganizowana akcja – nic nie wychodzi?
Czy naprawdę problemem było nagłośnić akcję we wszystkich zakładach pracy? Odwołując się do solidarności – ściągnąć na czwartkowe zakupy do hipermarketów członków związku, najlepiej z rodzinami? I nawet, gdy zastraszeni pracownicy hipermarketów bali się na demonstracyjne spowalnianie pracy – to przecież klientów nikt nie może ruszyć? Co kierownictwo Reala mogłoby zrobić, gdyby na sali pojawiło się nagle wiele osób kupujących po jednej bułce i płacąc za to dużym banknotem? Wracających po chwili po 10 dkg pasztetowej? A może na opakowaniu jednostkowym jest starty lub niewyraźny kod kreskowy i wyjdzie to dopiero przy kasie? Marudny klient w kolejce do kasy mógłby też pewnie ponarzekać, że w hipermarkecie konkurencyjnej sieci takich kolejek nie ma… 
Takie coś z pewnością mogłoby podnieść ciśnienie zarządzającym sklepami, ale byliby bezsilni. A tak – to była dla nich bułka z masłem. Nie wiem jakie środki przeciwdziałające podjęto w innych sieciach, ale Real “przerzucił” stałych klientów na piątke, sobote i niedzielę. Wystarczyło ogłosić, ze właśnie w tych dniach za zakupy liczba punktów na kartach Payback będzie pomnożona przez 10. Zakupy robiłam w piątek. Zamiast 82 punktów – dostałam 820. A już za 1000  punktów można wybrać jako nagrodę bon na 10zł.
W tym starciu organizatorzy strajku przegrali z kretesem. Powtórka akcji ma być w grudniu. Ciekawe, czy ktoś wyciągnie wnioski?

Czy w tym roku grypy nie będzie?

Co roku o tej porze roku tematem numer jeden była grypa, prognozy dotyczące liczby zachorowań, reklama szczepionek. A w tym roku jakoś cicho. Grypy nie będzie? Ubiegłoroczna panika wywołana świńską grypą, wielkie stosy nieprzydatnych szczepionek, podejrzenia o uwikłanie ekspertów WHO – to mogło wywołać kaca moralnego. Czy oznacza to, że firmy farmaceutyczne odpuściły sobie walkę o klienta? Nawet przeszukując Google – większość informacji i cen pochodzi z poprzednich lat.
Zastanawiając się na spokojnie – czy warto się szczepić? Grypa sezonowa dotyka nas przecież co roku. Jest dokuczliwa i kosztowna, zarówno w skali makro jak i pojedyńczego czlowieka. Może więc warto pomyśleć o szczepionce?

Mam wykupiony abonament medyczny w Luxmedzie. Jutro sprawdzę, czy lub ewentualnie w jakiej cenie przysługuje mi szczepionka. Wchodząc “z ulicy” – wizyta u intenisty + szczepionka przeciwko grypie sezonowej (w tym przeciwko A/H1N1)  kosztuje 49 zł (do końca września było 45 zł). Kwota nie jest porażająca, szczególnie w porównaniu do cen leków.
Cóż, na medycynie się nie znam i wierzę lekarzom – w końcu są fachowcami w tej dziedzinie. Większość z nich jednak zawsze doradzała szczepienia – może coś w tym jest? Nawet jeżeli medialnie temat został zupełnie zapomniany.

Indianie zbierają chrust…

Zapowiedzi synoptyków są okrutne: zima w tym roku będzie ciężka. Podobno Indianie zbierają chrust, a od dwana wiadomo, ze oznacza to mróz i śnieg. Podobno pierwszy atak zimy ma się zacząc już w połowie października, a pierwsze nocne przymrozki – już za chwilę.
Oznacza to, że na przygotowania do zimy zostało juz bardzo mało czasu….
Pora zdjąć z balkonu pelargonie. Rozrosły mi się i będę miała problem z ich przechowaniem. Pora zrobić też przegląd zimowej odzieży. Po poprzedniej zimie kozaki wymagały naprawy, ale załatwiłam to już na wiosnę – czekają. Muszę jednak zrobić małe przemeblowanie w szafach – na pierwszy plan muszą już trafić te cieplejsze.
W ramach przygotowań do Wszystkich Świętych już teraz muszę wsadzić na rabatce wrzośce (wytrzymują mi całą zimę) i wkopać cebulki krokusów. Nie cierpię sztucznych kwiatów, a na tej rabatce zawsze coś może mi rosnąć.
Na szczęście odpada mi problem zakupu węgla. Mieszkając w bloku ciepło mam z elektrociepłowni. W ten sposób mniej dotknie mnie też wchodząca dziś w życie podwyżka cen gazu.
Mam też zapas podstawowych leków na przeziębienie. Po co z katarem biegać po aptekach? Wieczorami pijamy już herbatę z cytryną. Swoją drogą – to ceny cytryn są powalające – powyżej 9zł. Już dawno nie pamiętam takiej ceny. 
Pozostaje mi tylko znalezienie jakiejś robótki na długie zimowe wieczory i czekanie na zimę.

%d bloggers like this: